środa, 27 października 2021

Odwaga bycia płaczką

Czasem myślę, że wrażliwość to rak na mojej osobowości. Na co dzień staram się wykazywać siłą i dystansem, ale bywają momenty, kiedy wracam do domu i zwyczajnie muszę popłakać. Powodów jest więcej niż komukolwiek mogłoby się wydawać – w pewnym momencie zaczyna cię dołować nawet kończący się krem pod oczy. Moim najbardziej spektakularnym wybuchem płaczu jest (jak dotąd) ten z powodu problemu z zakupem odpowiedniej formy do pieczenia pasztetu. 

Kiedy kilka miesięcy temu napisałam o tym, że zmagam się z nawracającymi epizodami depresji, czułam co najmniej dyskomfort. Bałam się oceny i piętna osoby, która sobie nie radzi. Wiem dobrze, jak takie wyznania rzutują na relacje z ludźmi czy sytuację w pracy. Muszę jednak przyznać, że ten rodzaj obnażenia był dla mnie bardzo oczyszczający. W pewnym momencie dochodzi się do ściany, bo ciągłe chowanie się i udawanie supersiłaczki zaczyna frustrować i męczyć nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Czarę goryczy można opróżnić, nie dopuszczając, by się przelała i zasyfiła wszystko wokół.

Po opublikowaniu tekstu odezwało się do mnie wiele osób. Część po to, by okazać wsparcie – tutaj musiałam popłakać, bo wszystkie przejawy bezinteresownej dobroci poruszają mnie do głębi. Była też pewna liczba osób, które napisały do mnie, żeby przybić wirtualną piątkę, bo czują to samo i też często ukrywają się pod kołderką pozorów. W pierwszym odruchu poczułam radość, że nie tylko ja, ale później zrobiło mi się bardzo przykro, że inni też. Dodam tylko, że tutaj też się musiałam (kurwa) popłakać, bo również wszelkie przejawy bezsensownego ludzkiego cierpienia poruszają mnie do głębi.

Przez całe moje życie nie widziałam, jak moja mama płacze. Jako osoba z wieloma trudnymi doświadczeniami, w moim odczuciu, miała pełne prawo do płaczu; ja natomiast, jako osoba wiodąca całkiem stabilne życie, takiego prawa nie miałam. Zanim dotarło do mnie, że istnieje wiele sposobów na przeżywanie własnej wrażliwości i nikt nie ma wyłączności na płacz, minęło sporo czasu. Nadal uczę się nie odczuwać wstydu przed sobą, kiedy mi się zdarza popłakać. Wiem, że nie trzeba płakać, by być wrażliwym i dobrym człowiekiem, jakim jest moja mama. 

Płacz, w moim przypadku, jest katalizatorem, który przyspiesza oczyszenie się z nadmiaru emocji. Bardzo pomaga mi też otwarcie się na wsparcie innych ludzi czy dawanie wsparcia. Płacz stał się moim sposobem na radzenie sobie z napięciami. Staram się jednak pamiętać przy tym, by wstrzymywać egzaltację i robić to raczej w odpowiednich warunkach. Analogicznie: niektórzy mogą uwalniać się od napięć dzięki onanizmowi, a też niekoniecznie dobrze jest, kiedy robią to w obecności innych osób.

Myślę, że warto jest dawać sobie (i innym) prawo do wrażliwości. Nawet wtedy, kiedy znajdzie się ktoś, kto uzna to za słabość. W gruncie rzeczy prawdziwą siłą jest szczerość i odwaga bycia płaczką lub płaczkiem. Trzymam więc za siebie kciuki i wierzę, że przyjdzie dzień, kiedy będę sobie mogła popłakać bez wstydu. 

PS Mój partner prosił, żebym napisała coś o tym, że jest super. Umieszczam zatem informację potwierdzającą jego superowość. 


niedziela, 4 lipca 2021

Musimy porozmawiać o depresji

 

Przypomnij sobie najgorszy dzień swojego życia. Pomyśl o wszystkich emocjach, które Ci wtedy towarzyszyły. Poczucie bezsilności, dojmujący smutek, żal, oderwanie od rzeczywistości i Ty pośrodku tego chaosu. Pomyśl o tym smutku, który przelewa się przez Twoje ciało i nie może znaleźć ujścia, więc rozpierdala Cię na milion małych kawałków.

A teraz wyobraź sobie, że ten dzień powtarza się codziennie; że każdego kolejnego dnia czujesz dokładnie te same emocje. Z tą różnicą, że nie masz ku temu najmniejszego powodu. Masz przecież udane życie, kochającą osobę obok, stabilną pracę, wsparcie rodziny i dobrych ludzi wokół. Nie stało się nic, co mogłoby Cię rozbić. Nie jesteś sam, nigdy nie byłeś sam. Otaczają Cię ludzie, w tle słychać gwarne rozmowy i śmiechy. Jest wesoło i barwnie.

Ale cała ta radość jest jakby poza Tobą. Jest Ci wstyd za emocje, które w sobie nosisz, bo nie widzisz dla nich uzasadnienia. Możesz silić się na uśmiech, ale przez świat chodzisz z dziurą, przez którą wieje pustka i mrok. Wychodzisz do ludzi, bo przecież tak trzeba i tego właśnie potrzebujesz. Wszyscy wokół mówią, że to pomoże; że się wyluzujesz i wrócisz na właściwe tory.

Ale Twój uśmiech nie jest szczery i powoduje ból. To bardziej grymas, na który silisz się, żeby udowodnić innym, że wszystko jest w porządku. Gdy wracasz do domu i jesteś sam, Twoje ciało się rozpada. Spięte mięśnie zaczynają boleć tak, że każdy ruch sprawia dyskomfort; a migreny nie pozwalają spać. Jesteś chodzącym bólem. Wszystko to, co dzieje się w Twojej głowie, nabiera fizycznych cech. Masz wrażenie, że tak może przebiegać umieranie.

Ale żartujesz z depresji i braku chęci do życia, żeby nikt nie ośmielił się pomyśleć, że tak wygląda Twoje życie. W międzyczasie zawalasz studia, pracę i wszystkie zobowiązania, których podjąłeś się, żeby jakoś przetrwać – tylko dlatego, że coraz częściej nie jesteś w stanie podnieść się z łóżka. Twoje zmęczone ciało waży tonę. Możesz nie spać całą noc lub spać byle jakim snem, ale w końcu nad ranem zawsze tkwisz nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit, nie siląc się na najdrobniejszy nawet ruch. Boisz się, że nawet głębszy oddech jest w stanie sprawić, że Twoje ciało się rozpadnie.

Ale wstajesz i próbujesz jakoś przetrwać kolejny dzień. Na wszelki wypadek zaczynasz unikać bliższych relacji, bo nie umiesz się otworzyć i zwyczajnie poprosić o pomoc. Odpychasz wszystkich tych, którzy przynajmniej domyślają się, że możesz mieć problem. Ludzie mają Cię dość, bo jesteś niszczycielem dobrej zabawy. Masz wrażenie, że teraz wszyscy chcą, żebyś zniknął.

Od ponad roku nie napisałam nic – zdarzało mi się podejmować próby, ale wszystkie lądowały w koszu. Każda moja myśl wydawała się niegodną spisania, bezsensowną i głupią. Od prawie dwóch lat walczę, żeby spokojnie przeżyć każdy dzień, choć coraz więcej jest ranków, kiedy budzę się z uśmiechem. Pięć lat temu nie byłabym w stanie wyobrazić sobie, że można się tak czuć. Prędzej nazwałabym tę niemoc lenistwem niż chorobą. Wstydzę się tego i każdego dnia przepraszam siebie za te myśli.

Mam wszystko, czego mogłabym potrzebować do szczęścia, ale z niczego nie umiem się szczerze cieszyć. Czasem budzę się w nocy z płaczem, dla którego nie umiem znaleźć uzasadnienia. Czasem tylko leżę i nie jestem w stanie nabrać powietrza w płuca, jakbym miała się zaraz udusić. Uczucie, które nigdy mnie wtedy nie opuszcza, to ogromny wstyd i poczucie winy, że nie umiem być jak inni ludzie. To napędza smutek i poczucie pustki, które uderzają z takim natężeniem, że ledwie się poruszam.

Nie mam powodów, by tak się czuć. Mam mamę, którą kocham nad życie i na którą zawsze mogę liczyć, mam partnera, z którym jestem szczęśliwa i przyjaciół, którzy zawsze są w stanie wyciągnąć rękę na pomoc - nawet jeśli jest ich coraz mniej. Z czasem uczę się doceniać tych, którzy nie dali się odtrącić i zostali ze mną. Staram się powoli organizować swoje życie od nowa. Szukam sobie zajęć i napinam grafik do granic możliwości.

Nie lubię wolnego czasu, bo wtedy zwykle za dużo myślę, a moje myśli są gęste jak powietrze przed burzą. Zapisuję sobie zadania do zrobienia, bo chaos w głowie powoduje, że o wielu rzeczach zapominam. Obracam to w żart, ale czasem drażni mnie poczucie własnej ułomności. Nie lubię być słaba. Nikt przecież nie lubi.

Jakiś czas temu jeden z członków mojej rodziny nazwał depresję fanaberią. Przemilczałam to, bo ten temat nigdy wcześniej nie dotyczył mnie w żadnym stopniu, a ja nie czułam w sobie potrzeby zaprzeczenia tego słowom. Wysłanie kogoś do psychiatry lub wezwanie go do "leczenia się na głowę" to zawsze były obelgi, nigdy próby zachęcenia kogoś do poszukiwania pomocy. Zaburzenia psychiczne odbierane są jako ułomności. Każda osoba, którą negatywnie postrzegamy, w naszej opinii wymaga leczenia psychiatrycznego – jest przecież świrem.

Wiem, że wśród osób, które to przeczytają, przynajmniej połowa nie potraktuje tego tekstu poważnie. Część nazwie mnie wariatką, może nawet głupią i niezrównoważoną osobą. Ale mam nadzieję, że być może jakimś cudem dotrę do tej jednej osoby, która to przeczyta i postanowi poprosić o pomoc. Może gdzieś po drugiej stronie jest ktoś, kto zacznie uważniej patrzeć na ludzi wokół siebie. Może nic tym nie osiągnę, a może spadnie ma mnie fala hejtu (trochę przesadzam z tą falą, bo czyta mnie około dziesięciu osób), a może wszyscy to oleją, bo ludzie mają gorsze problemy.

Choć tak naprawdę robię to tylko dla siebie. Chcę oczyścić głowę i pozbyć się wstydu, który noszę w sobie. Nie umiem mówić, ale nie najgorzej piszę, dlatego postanowiłam, że zrobię to brutalnie i z przytupem, obnażając całe to smutne gówno, które we mnie siedzi. Oto ja, jedna z 1,5 miliona Polaków, którzy zmagają się z epizodami depresyjnymi.


Nadal nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy warto żyć, ale myślę, że warto przynajmniej spróbować.

piątek, 20 marca 2020

Jeśli nie zabije nas wirus, zrobi to nienawiść


Jestem dziewczyną z małego miasta i niewiele wiem o świecie. Z mojego niedużego miasta byłam dumna jeszcze przez kilka lat, zanim na znakach drogowych pojawiły się tabliczki informujące o tym, że miejsce, w którym spędziłam piętnaście lat swojego życia, jest strefą wolną od LGBT. To zasiało we mnie ziarno niepewności. Serdeczne twarze, które kojarzyłam z lat nastoletnich, przestały budzić zaufanie. Tak przestałam wierzyć w ludzi.

W ostatnim czasie media zalewa lawina informacji o pandemii koronawirusa. Mimo ogólnego przestrzegania przez wszystkich zasad bieżącego porządku, można wyłapać dwa modele podejścia do tego tematu: ludzie, których ten temat paraliżuje i przeraża oraz tacy, którzy płyną z nurtem dzięki dystansowi i poczuciu humoru. Ja jestem trochę pomiędzy, bo choć czuję niepokój, to do rozpuku zaśmiewam się z memów powstałych z tej okazji. Ciekawi mnie jednak, jakie instynkty uruchomi w nas ta sytuacja i odkąd zaczynam je zauważać, czuję narastający we mnie smutek.

Kiedy pojawił się pierwszy przypadek koronawirusa w województwie lubelskim, rodzinę zarażonego spotkała fala krytyki. Spekulacje o nieprzestrzeganiu kwarantanny urosły do prób zastraszenia najbliższej rodziny chorego. W małej społeczności ostracyzm staje się wyjątkowo uciążliwy i groźny, a policja jest zmuszona do obserwowania domu zarażonego pacjenta. Nie wiem, jak było naprawdę i czy chory, który zaraził się od syna wracającego z zagranicznej wycieczki, trzymał się zaleceń sanepidu. Być może ten przypadek potraktowano lekceważąco, być może doszło do zaniedbania ze strony służby zdrowia. Myślę jednak, że nienawiść nie pomaga, bo nikogo nie ochroni, a może zagrozić.

W zeszły wtorek zmarła kolejna osoba zarażona koronawirusem. Profesor Wojciech Rokita był w chwili śmierci w stabilnym stanie, mimo dodatniego wyniku testu. Nie zabił go wirus. Zabiła go ludzka nienawiść, która doprowadziła do tego, że ten wykształcony człowiek postanowił odebrać sobie życie. Lokalny portal informacyjny pozwolił swoim użytkownikom na nakręcanie spirali nienawiści wobec tego człowieka. Fala szkalujących go komentarzy i spekulacji, jakoby lekarz miał nie przestrzegać kwarantanny, zyskiwała na sile z minuty na minutę.

Czytałam później komentarze kobiet, którymi zajmował się Wojciech Rokita. W opinii pacjentek był to niesamowicie wrażliwy i empatyczny człowiek. Pomógł przyjść na świat wielu dzieciom, zajmował się kobietami, które miały problemy z utrzymaniem ciąży. Z racji zawodu, a może powołania i poczucia misji, zrobił w życiu wiele dobrych i pięknych rzeczy. Pomagał ludziom, a kiedy sam potrzebował dobrego słowa, postawiono go pod ścianą i obrzucono gównem.

Wydaje mi się, że rozumiem ten mechanizm. Dużo łatwiej wzajemnie nakręcić się na innych ludzi negatywnie niż zacząć skupiać się na ich dobrych cechach. Takimi jesteśmy ludźmi, to dotyczy również mnie. To, co w tej sytuacji najbardziej przeraża, to fakt, że nie uczymy się na doświadczeniach z przeszłości. Przez lata chorzy na AIDS spotykali się z marginalizacją i zbiorową nienawiścią. Próbowano ich wykluczyć, choć w ich przypadku zarażenie nie jest tak łatwe, jak w przypadku koronawirusa. Zamiast zmierzyć się z problemem, pozwolono na to, by fala nienawiści rosła w siłę.

Takie sytuacje są zbiorową wielu niewiadomych i ciężko mi ręczyć za chorych i ich rodziny. Chciałabym tylko zadać pytanie sobie i wszystkim, którzy kiedykolwiek to przeczytają:
Jakimi jesteśmy ludźmi i dlaczego w takich momentach górę nad nami przejmują tak ohydne zachowania?





czwartek, 3 października 2019

Gdyby polskie miasta były mężczyznami


Nie wiem, jak wpadłam na pomysł napisania tego tekstu, ale w początkowej wersji miał mieć formę mini przewodnika po polskich kierunkach urlopowych, jednak w międzyczasie za tyłek złapał mnie wrzesień, sezon się skończył, a tekst nigdy nie powstał. Później miał być laurką dla wszystkich mężczyzn z okazji ich święta, ale z tym też się spóźniłam, bo od trzech dni mamy październik. Mimo wszystko – przybywam, nadaję z urlopu i piszę pewnie ostatni wpis na blogu w tym roku, zapraszając do wspólnej zabawy.



GDYBY POLSKIE MIASTA BYŁY MĘŻCZYZNAMI*


Warszawa – w świecie Bridget Jones Warszawa jest jak Daniel Cleaver – przystojny, bezczelnie pewny siebie i ostentacyjnie szarmancki. To jest taki typ, o którym wszystkim zdarzyło się marzyć, ale każda rozsądna dziewczyna wie, że trzeba się od niego trzymać na bezpieczną odległość. Mimo perfekcyjnej aparycji, twarzy cherubinka i nienagannej prezencji, ma w sobie skłonność do wciskania głodnych kawałków o tym, jaki jest twardy, męski, dziki i jak pożre twoje serce. Naoglądał się historii o filmowych badboyach i czuje się jednym z nich. Byłoby mu łatwiej wczuć się w klimat, gdyby nie fakt, że matka nadal pierze jego brudne gacie.


Kraków – chłopak, którego poznałaś przez internet. Na zdjęciach jego twarz zdobi lekko przepity wzrok, ale chłopak ma miły uśmiech, co skutecznie może uśpić czujność. Jedyne co napisał w sekcji "o sobie", to magiczne 185, które według twojej intuicji odnosi się do jego wzrostu. Choć podczas spotkania masz wrażenie, że mierzył się w szpilkach lub doliczył długość jakiejś innej części ciała, to jesteś miłą pindą i mimo kłamstwa na wstępie, dajesz chłopakowi szansę. W ciągu dwóch godzin wymienia imiona siódemki dzieci, które chce z tobą mieć i urządza dom, który kupicie w Zielonkach, a na pożegnanie całuje cię w czoło. Kasujesz jego numer i udajesz, że umarłaś.


Łódź – trochę filmowiec, trochę poeta, trochę kosmonauta. Zanim jednak go rozszyfrujesz, czeka cię podróż przez niczym nie ograniczony bezmiar jego fantazji. Jest elastyczny jak gumka w stringach. Jeśli potrzebujesz romantyka, to wyjęczy ci pod oknem jedną z ballad "Ich Troje", a jeśli chcesz twardziela, to użeluje włosy i zacznie palić Marlboro Gold, próbując się nie udusić przy tym. Z czasem zacznie wychodzić z roli, a wtedy okaże się, że Łódź ma do morza tyle, co chłop z widłami do Posejdona.


Wrocław – gdybyś była zainteresowana zamążpójściem, to właśnie on jest odpowiednim kandydatem. Jest zadbany i schludny, gdyż ordnung jest dla niego sensem życia. To bardzo inteligentny facet, miłośnik technologii, przeczytał w życiu tony książek, a nadal nie potrafi ogarnąć, że białe i czarne pranie pierze się oddzielnie. Bardzo interesuje go Twoje zdanie, pod warunkiem, że go nie masz. Chodzący przykład na to, że jeśli można jeść i się nie najeść, to można też książki czytać i gówno wiedzieć.


Poznań – dla niego nic się tak nie liczy jak szacunek ludzi ulicy. Weekend zaczyna w piątek, a kończy w czwartek. To dobry chłopak, który źle w życiu trafił. Gangster i zabijaka, ale o sercu gołębia. Pali fajki bez filtra i pluje na chodnik, ale to romantyk, który układa rapsy na kartkach w kratkę, a na urodziny kupi ci perły w czteropaku. W gimnazjum był typem niegrzecznego chłopca, ale kiedy nikt nie patrzył, rysował mangi w zeszytach.


Gdańsk – dzikus z Północy, wiatr rozwiewa mu włosy i wąsa. Nieważne, jak bardzo radykalną feministką jesteś, marzysz o tym, że przerzuca cię przez ramię i tak niesie przez Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię prosto do Szwecji, gdzie mieszkacie razem w domu, który wygląda jak okładka katalogu IKEA, jeździcie Volvo, a co wieczór popijacie z gwinta wódkę Absolut przed kominkiem. Wasze stosunki są idealne, głównie dlatego, że nie rozumiesz, co do ciebie mówi.


Lublin – najbardziej na świecie kocha ziemię, jazdę swoim Oplem, traktor za pieniądze z Unii, a jeśli okażesz się dobrą kandydatką, to kilka pozycji dalej znajdzie się miejsce dla ciebie. Ciężka praca w polu i wódka sprowadzana z Ukrainy zahartowały go tak, że stał się niemalże nieśmiertelny. Jeśli śnisz o Gdańsku, życie podsuwa ci jego swojską i bardziej realną wersję, czyli Lublin.


Białystok – chłopak o ogromnej fantazji i finezji, latem lubi naciągnąć na stopy skierpy do sandałów, zimą najlepiej się czuje w tureckim swetrze. Żyje czekając na sobotę, lubi remizowy melanż i czuje, że to o nim napisano większość piosenek disco polo. Do pedałów nic nie ma, zwłaszcza szacunku, chociaż skrzętnie przemilcza swoje sny o tym, jak warszawskie Pendolino parkuje w nim od tyłu.


Katowice – buntownik, pankrokowiec, zawsze na przekór. Gardzi ludźmi, nie podoba mu się nic, co jest w powszechnym rozumieniu normalne. Nie lubi czuć się częścią większej społeczności, więc wykazuje silne skłonności separatystyczne. Nie wejdzie z tobą w żadną stałą relację, bo uważa że człowiek jest zwierzęciem i monogamia nie leży w jego naturze. Masz szczęście, jeśli oświeci cię, zanim zaczniesz lokować w nim swoje uczucia i urodzisz mu pierwszą czwórkę dzieci.


Szczecin – Sprząta po sobie, umie nie umrzeć z głodu, robi pranie, hoduje kwiaty, lubi koty. Będzie cię słuchał, śpiewał z tobą piosenki Johnnego Casha, popłacze z tobą na "King Kongu", twoja matka go polubi, twoi przyjaciele go zaakceptują. Jest tak idealny, że to niemożliwe, że żyje. Gdybyś go nie widziała w telewizji, to byś nie wierzyła w jego istnienie.




* Powinnam dodać, że turysta ze mnie słaby, ale poza jednym wyjątkiem na liście, udało mi się wszystkie miasta odwiedzić, natomiast w pisaniu opisów, poza moimi ubogimi doświadczeniami, sporo zaczerpnęłam z opowieści. Dla formalności napiszę, że wpis ma charakter czysto humorystyczny, żonglowanie stereotypami jest zamierzone, tak jak zamierzone jest humorystyczne podejście do "kobiecych oczekiwań", a wszelkie podobieństwo do osób jest nieprzypadkowe.



piątek, 15 marca 2019

Smutna dwunastolatka w mojej głowie


Naprawdę uwielbiam wszystkie te teksty o niezabijaniu w sobie dziecka, odwlekaniu dorosłości i o tym, że najlepiej w ogóle nigdy nie dorastać. Uwielbiam je, sama jestem dużym dzieckiem nie tylko przez wzgląd na moją infantylność czy wrażliwość, ale też dlatego, że naprawdę przeraża mnie dorosłość. Gdybym miała teraz opisać wszystkie sytuacje, kiedy zwijałam się w kłębek i opracowywałam plan, w którym rzucam studia, pracę i wypieprzam do mamci, to zabrakłoby mi na to miejsca w Internecie.

I jest to o tyle dziwne, że jako dziecko dziko wręcz nie mogłam się doczekać dorosłości. I zupełnie nie dlatego, że marzyło mi się, że będę w jakiś sposób niezależna i sama będę o sobie decydować. W ogóle nie myślałam o takich rzeczach. Ja po prostu w dzieciństwie totalnie nienawidziłam siebie. W tej swojej kilku-ledwo-nastoletniej głowie wymyśliłam sobie, że jestem bardzo brzydką dziewczynką i dopiero jak dorosnę, to wszystkie moje problemy się rozwiążą. Nie wiem, co sobie wyobrażałam. Może wydawało mi się, że nagle wyładnieję, może kosmetyki miały mi dodać urody, naprawdę nie pamiętam, ale nigdy nie zapomnę tego pragnienia bycia dorosłą.

I nie do końca się myliłam, bo dorosłość (albo wejście w próg dorosłości, bo dorosła chyba nigdy nie będę) coś mi jednak przyniosła. To odruch obojętności na swoje wady i pewna świadomość zalet. Pisałam już o tym, że w "dorosłym" życiu inaczej odbieram atrakcyjność i świadomość tego, że pociągają mnie nieidealni ludzie i totalnie kocham ich odstępstwa od kanonu, bardzo pomogła mi w akceptacji siebie. Wyjście z domu rodzinnego, pójście na studia i do pracy, poznawanie ludzi – to wszystko uczy nas jakiejś chociaż symbolicznej kontroli nad swoimi kompleksami. Poza tym, w momencie, kiedy zmieniają się okoliczności, zmienia się perspektywa. Kiedy musimy zdać sesję czy ogarnąć jakąś sytuację w pracy, to problem nieidealnego nosa ląduje gdzieś poza podium aktualnych problemów.

Ale, choć byłoby naprawdę zajebiście, nie jest do końca tak, że perspektywa się nam zmienia i przestajemy nagle myśleć o kompleksach. Nie ma opcji, żebym uwierzyła, że jest na tej sali ktoś zupełnie pozbawiony kompleksów. Każdy, nawet osoby z pewnością siebie wyjebaną w kosmos, ma te dni, kiedy patrzy w lustro i ma wrażenie, że twarz mu ktoś na drugą stronę wywrócił. I to jest zupełnie normalne. W takich sytuacjach ogarniamy dupę i wracamy do rzeczywistości, bo w dorosłym życiu nie jesteśmy pozbawieni kompleksów, my je po prostu sprawnie zagrzebujemy. A najgorsze w tym jest to, że wszystkie te obawy i złe myśli, które od dzieciństwa tak dzielnie chowamy, w późniejszym życiu przybierają postać wrednej dwunastolatki, która zamieszkuje nasze głowy.

To, co wydaje się super w dzieciach, w przypadku dwunastolatek w naszych głowach, staje się naszą zmorą – to ich brutalna, chamska szczerość. I zdarza się, że w sytuacji, która wymaga od nas odwagi, ryzyka czy samozaparcia – ta zasrana dwunastolatka między zwojami mózgowymi śpiewa piosenkę o tym, jak chujowi jesteśmy i jak bardzo nasz wysiłek nie ma sensu. I mogłabym godzinami opowiadać, ilu fajnych facetów spławiłam, bo moja dwunastolatka upierała się, że jestem zbyt średnia, żeby mnie traktować serio; ile fajnych pomysłów odpuściłam, bo i tak nic mi się nie może udać; ilu rzeczy nie napisałam na tym blogu, bo wydały mi się niewarte opisania. To ona co kilka miesięcy, kiedy już zbieram się do napisania czegokolwiek, mówi mi, że to nie ma sensu, bo ludzie mają gdzieś, co myślę i prowadzenie bloga jest totalną żenadą.

I staram się, bardzo staram się mieć ją w dupie. Bo patrzę na wielu fanstycznych ludzi w moim otoczeniu, których często skrycie podziwiam i szanuję. I widzę, że znajdują się kilka poziomów poniżej tego, na co ich stać. I kiedy o tym myślę, niemalże słyszę głos dwunastolatek, które zamieszkują ich głowy, a które pewnie w momentach decyzyjnych wykastrowały ich z marzeń i ambicji. I zupełnie rozumiem ten lęk związany z porażką, bo sama mogłabym napisać podręcznik płakania w kącie w sytuacjach, które są dla mnie nowe, nieprzewidywalne i niepewne.

I bardzo łatwo mi o tym wszystkim pisać, ale to ja, za każdym razem, kiedy w moim życiu pojawiała się perspektywa jakiejś istotnej zmiany, zwijałam się jak ślimak w środku, bo bałam się, że coś spierdolę. Na szczęście czasem zagłuszałam ten głos w mojej głowie i okazywało się często, że mam dobrych ludzi wokół siebie i nawet chcą ze mną rozmawiać; że może nie jestem najgłupszym człowiekiem na świecie, bo coś tam udało mi się ogarnąć. W takich sytuacjach odbudowywała się moja pewność siebie i zaczynałam funkcjonować. Bo na ogół przecież wiem, że jestem spoko, tylko czasem wątpliwości mnie wytrącają z tego poczucia.

No i nie jest też tak, że ta dwunastolatka to jakiś demon, który uparcie zatruwa nasze dusze. Czasem cieszę się, że jest, bo kiedy mam ją pod kontrolą, stopuje wiele moich durnych zapędów i zachowań. Bo zupełnie nie chodzi o to, żeby tę zakompleksioną dwunastolatkę w sobie zdusić. Myślę, że to nawet nie jest możliwe. Chodzi o to, żeby jej dać cukierka i wytłumaczyć, że nie jest wcale najbrzydszą dziewczynką na świecie, że ma głowę na karku, jest silna i całkiem niegłupia. Trzeba ją spróbować powoli oswoić.





poniedziałek, 24 grudnia 2018

Kolejny tekst o tym, jak trzeba żyć


Totalnie chciałabym, żeby wszystko w życiu działało tak, jak w moich fantazjach. Na przykład to, że piszę w CV o moich osiągnięciach życia, wliczając w to niezbyt systematyczne, choć wytrwałe prowadzenie bloga o niczym sensownym, 756 poziom w Candy Crush Saga i uprawnienia do udzielania sakramentalnych związków skarpetom, które straciły w praniu swoje pary. Po zerknięciu w papiery, potencjalny pracodawca spuszcza się nad moim życiorysem, szczęka mu opada i zostaję prezesem świata albo cesarzową półkuli, bo tak imponujące jest moje doświadczenie. Dodatkowo właśnie odkryłam dwie najważniejsze rzeczy na świecie: że szkoda czasu na szukanie skarpet do pary, a granie na kibelku w Candy Crush to sens życia. Czego chcieć więcej?

Ale w realnym życiu nic nie wygląda tak, jakbym tego chciała. Kiedy pięć lat temu wyprowadzałam się od mamy, wydawało mi się, że jestem turbo dorosła i byłam prawie pewna, że za kilka lat porwie mnie fala sukcesów zawodowych, że zostanę mistrzem kontaktów międzyludzkich, poznam jakiegoś skandynawskiego boga, który zwariuje na moim punkcie i wszystko będzie działać dokładnie tak, jak sobie zaplanowałam. Ale nic takiego się nie stało i nie stanie. Mogłoby się nawet wydawać, że w międzyczasie zrobiłam doktorat z rozczarowywania bliskich mi osób i pierdolenia wszystkich sensownych relacji, jakie miałam szansę przynajmniej zacząć budować. I trochę pewnie tak jest, ale z drugiej strony – kogo to właściwie obchodzi?

Piszę wszystkie te bzdury, bo wiem, że poza grupą ludzi w moim wieku, którzy mają super ogarnięte życia, przynajmniej wnioskując po obrazkach, które wstawiają na fejsa, są też ludzie tacy jak ja. I wiem, że jest nas sporo. I wiem, że czasem wracamy do domu i liczymy plamy na suficie, zastanawiając się, ile jeszcze rzeczy możemy spierdolić. Ile jeszcze razy usłyszymy, że to bardzo fajnie, że łączymy pracę ze studiami, ale dlaczego nie pracujemy w zawodzie; dlaczego nie mamy narzeczonego; sukcesów; tony hajsu i planów na dostatnie życie. No, dlaczego?

Dwa lata temu, kiedy zakładałam tego bloga, napisałam notkę z listą sześciu rzeczy, których nauczył mnie rok 2016. Myślę, że po dwóch latach nie ma sensu opracowywać kolejnej listy. Ostatnie dwa lata, a gdybym się zastanowiła, to i poprzednie, nauczyły mnie jednej najważniejszej rzeczy: ludzie przychodzą i odchodzą. Choćby skały srały, rzeczywistości nie da się odmienić, nie ma zaklęcia na przyjaźń, żaba całowana tysiąc razy nie stanie się księciem, a nazwanie kogoś przyjacielem nie sprawi, że nim się stanie. Więc skoro ludzie przychodzą i odchodzą – czy warto się nimi w ogóle przejmować?

Przecież zmieniamy się wraz z upływem czasu. Kilka lat temu miałam aspiracje, żeby być kimś super i robić sensowne rzeczy. Teraz chciałabym tylko mieć czas na spanko i regularne posiłki. Zaczęli mi się podobać inni faceci (ba, miałam moment, że myślałam, że podobają mi się dziewczyny), inne filmy, książki, muzyka, miejsca i cała reszta. I niby nadal jestem tą samą osobą, ale kręcą mnie nowe rzeczy i przejmuję się czymś innym niż wcześniej, a to sprawia, że zupełnie inaczej reaguję, myślę i mówię. To samo dzieje się z większością ludzi. Spotykamy się w pewnym momencie życia, ale wszyscy rozwijamy i zmieniamy się w swoich kierunkach. Nic dziwnego, że po jakimś czasie punkt, w którym się spotkaliśmy, nie istnieje. Nie mamy o czym rozmawiać, zaczynamy się mijać, rozczarowywać i czasem drażnić. I może moglibyśmy odpuścić sobie, puścić się wolno i iść każde w swoją stronę. Bez dramatów, konfliktów, wyrzutów i płaczu.

I to nawet mogłoby się udać, bo brzmi jak coś zajebiście łatwego w wykonaniu. Ale jest, mniej więcej, jak rzucanie palenia. Ten moment, kiedy stoisz na przystanku i czekasz na autobus – wiesz, że normalnie w tym momencie wyciągasz papieroska, ale nie tym razem, więc przez najdłuższe na świecie cztery minuty wali się świat, bo nie wiesz, co ze sobą zrobić. Ale przecież w końcu autobus przyjeżdża, wsiadasz i na chwilę przestajesz myśleć o chęci zapalenia. Z ludźmi jest jednak trochę inaczej.

Pomyśl, jak leżysz wieczorem w łóżku i wiesz, że w normalnych warunkach dostajesz o tej porze wiadomość z życzeniem dobrej nocy albo śmiesznym gifem, cokolwiek. Ale dziś ta osoba się nie odzywa. Więc leżysz z zamkniętymi oczami i wsłuchujesz się w ewentualne wibracje telefonu, mijają godziny, a wiadomość nigdy nie przychodzi. Nie ma autobusu, w którym przestajesz myśleć. Jest tylko cisza i czarny ekran, a w głowie myśl, że kolejny ktoś ma na ciebie wyjebane i co jest z tobą nie tak. A ludzie nadal przychodzą i odchodzą.

Wszystko jest z tobą w porządku. Nie jesteś maszynką do zadowalania wszystkich ludzi wokół, do spełniania wszystkich oczekiwań świata i robienia wszystkim dobrze. Jeśli ktoś nie chce z tobą gadać, no to trudno. Może punkt, w którym się spotkaliście, przestał istnieć, a może zwyczajnie nigdy go nie było. Nie ma sensu się stresować. Żadna znajomość nie jest cenniejsza od twojego komfortu i samooceny. Nawet przyjaźń z kimś turbo fajnym, jak Beata Kozidrak albo Magda Gessler. To działa w dwie strony. Może nie czujesz się dobrze z kimś i masz poczucie dyskomfortu, a przecież wcześniej było super i fajnie. Było. Ludzie przecież przychodzą i odchodzą. Puść to wolno.

Jacek Podsiadło napisał kiedyś taki wiersz, który nosił tytuł "Don't leave me" i zaczynał się od słów "Nie przestawaj mnie kochać. Ani na sekundę"*. To piękna naiwność. Bo chyba nie da się kochać kogoś zawsze. Bo niczego nie jesteśmy w stanie zaplanować, a już zwłaszcza uczuć. Nie możemy się też do niczego zmuszać, ani zmuszać do czegoś kogokolwiek. Bo może właśnie wypuszczamy kogoś ze swojego życia, żeby wpuścić do niego kogoś zupełnie nowego. I to jest właśnie najlepsze, że ludzie przychodzą i odchodzą. I nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić.




*Młodszy Podsiadło, czyli Dawid, śpiewał później "Spotykałem cię codziennie, ale teraz, kiedy muszę, chętniej udałbym się spać", więc chyba przynajmniej jeden z dwóch zgodziłby się ze mną.

piątek, 7 września 2018

Dystans! Albo wszyscy zginiemy!


Naprawdę lubię chodzić na karaoke. To dosyć dziwne hobby, zwłaszcza że mój zupełny brak talentu wokalnego był jedną z wielu frustracji wieku dziewczęcego. Kiedy większość moich koleżanek śpiewała przynajmniej w miarę nieźle, ja nadal wydawałam z siebie stękająco-wyjące dźwięki. To nie przeszkadzało mi w wyśpiewywaniu z zaciszu domowym całego twórczego dobytku Maryli Rodowicz i Beaty Kozidrak razem wziętych. I choć pogodziłam się z moim brakiem talentu, to moja sympatia do muzyki pozostała. Jednak zupełnie nie dlatego tak bardzo lubię chodzić na karaoke. Najbardziej lubię w tym wszystkim to, że nieważne, jak i co śpiewasz – zawsze dostaniesz oklaski na koniec.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby to funkcjonowało w życiu codziennym, to świat byłby idealny. Wyobraź sobie wszystkie swoje obawy i lęki. Nieważne, czy boisz się odrzucenia czy upadku na ryj na prostej drodze. Pomyśl o tym, że potem wstajesz i wszyscy klaszczą. Wygłupiasz się, ale to nie jest ważne. Ważne, że podejmujesz próbę, że się podnosisz. Nawet jeśli masz złamane serce albo zdarte kolano – brawa za próbę. Tłum wiwatuje i uśmiecha się, a ty jesteś bohaterem, mimo śmieszności. No zajebiście!

Ale tak naprawdę wcale nie planowałam pisać o moich niespełnionych aspiracjach, tylko o prostych mądrościach podłapanych od mniej lub bardziej znajomych mi ludzi w różnych dziwnych okolicznościach, które uczą mnie dystansu. Życie daje super szkołę. Ludzie w klubach z karaoke nauczyli mnie tego, że moja ocena człowieka nie ma znaczenia. Nie powinno mieć dla mnie znaczenia też to, jak jestem oceniana. Jasne – to, jak jesteśmy widziani, jest w pewien sposób ważne, ale strach przed zażenowaniem nie może nas blokować, bo dopóki nie robimy nikomu krzywdy, jest dobrze. Żenadometr może przekroczyć skalę, ale dopóki nie ryzykujesz, nie masz szans na brawa. Może po prostu wystarczy zacząć mieć więcej wyrozumiałości dla innych – no i najważniejsze – dla siebie.

Mam taką fajną koleżankę, która kiedyś wytłumaczyła mi pewien schemat, który zakłada, że życie jest jak witraż. Wiadomo, jak wygląda witraż: mamy obrazek, który składa się z dziesiątek, setek lub tysięcy szkiełek. No i ten obrazek to jest życie, a szkiełka to rodzina, hobby, praca, przyjaciele, związki i masa innych rzeczy. Im więcej szkiełek w witrażu, tym lepiej, bo jeśli z jakiejś przyczyny jedno szkiełko zostanie wybite, to nadal ten obrazek jakoś się trzyma, opierając się na reszcie. Jeśli całe twoje życie to, dajmy na to, związek, to po wybiciu masz smutną, pustą ramkę. To jest tak kurewsko prosty schemat, że aż mnie zaskakuje, że tak trudny do zrealizowania.

Piszę bardzo oczywiste rzeczy dla większości, jeśli nie dla wszystkich ludzi i totalnie zdaję sobie z tego sprawę. Z drugiej strony to, co wydaje mi się w tym wszystkim ważne, to fakt, że sama wiedza to niewiele. Do momentu, kiedy nie zaczynasz praktykować myślenia o tym, to nic nie wniesie do twojego życia. I to nie jest wcale łatwe. Sama miałam ostatnio sytuację, kiedy upadłam na twarz na oczach sporej grupy ludzi. Byłam trzeźwa, co nie ułatwiało niczego. W takiej sytuacji powinnam, leżąc na ryju, pomyśleć o tym, że przecież życie to klub z karaoke i nieważne, że upadłam w najbardziej kretyński sposób, ale przecież zaraz wstanę i wszyscy będą klaskać. No właśnie nie, bo i tak uderzyła mnie fala zażenowania samą sobą. Ale to był moment, po którym otrzepałam kolana, poprawiłam rzęsy i wróciłam do życia. Przynajmniej mentalnie, bo kolano i łokieć nakurwiały niesamowicie jeszcze przez kilka dni.

Strach przed zażenowaniem albo wygłupieniem się blokuje nas wszystkich w jakiś sposób i nie wierzę, że czyta to ktoś, kto ma totalny dystans do rzeczywistości. W domu i w szkole nauczono nas życia swoim życiem, ale dla innych ludzi. Do tego dochodzi fakt, że jesteśmy społeczeństwem do szpiku cynicznym. Wszystko robimy ironicznie. Słuchamy Krzysztofa Krawczyka ironicznie i ironicznie oglądamy "Trudne sprawy" – nie wykazujemy przywiązania do niczego, bo przywiązanie obnaża wrażliwość, a wrażliwość jest dla słabych. A wiem, co mówię, bo jestem nadwrażliwa i będąc w Szkocji, płakałam, oglądając góry, bo takie ładne były i przez długie miesiące wolałam wmawiać sobie, że to hormony mi to zrobiły niż przyznać, że to zwykły ludzki zachwyt.

Kiedyś ktoś powiedział mi, że przegrywa ten, któremu zależy bardziej. I kilka lat temu byłabym w stanie się z tym zgodzić, ale później dotarło do mnie, że to nie do końca tak. Im bardziej ci zależy i im więcej serca wkładasz w to, co robisz i w ludzi, na których ci zależy, tym mocniej boli porażka. Im szybciej biegniesz, tym mocniej upadasz i tym mocniej boli. Wrażliwcy mają trudniej o tyle, że wszystko traktują bardzo serio i angażują się w całości. Dlatego często przywdziewają (jest w ogóle takie słowo?) płaszcz cynika i nabierają dystansu. Pozornie. Bo dobry dystans, o którym pisałam wyżej wynika ze świadomości czerpania z porażki, a dystans cynika to nic innego jak iluzja nieprzejmowania się i bycia ponad. 

Wrażliwość i zaangażowanie, jeśli je rozłożyć na wszystkie szkiełka, są super. Wkładasz w coś ogrom energii, szkiełko pęka, ale nadal masz jeszcze dziesiątki innych, na których możesz się skupić. Fantastycznie. Możesz być dziesięcioletnią mną i myśleć, że twoim szkiełkiem jest kariera muzyczna, a później szkiełko pęka, bo zwyczajnie nie umiesz śpiewać. Wszystkie próby, które nie doprowadziły mnie do niczego, wydają się śmieszne i żenujące. Każda piosenka wyśpiewana do butelki antyperspirantu wydaje się żenująca. Ale na moim witrażu jest też szkiełko z adresem bloga, którego właśnie czytasz; w którego wkładam sporo energii, bo nie spałam od dwóch dni. I okazuje się, że choć wiele prób kończy się fiaskiem, to są też takie, które mają jakikolwiek sens, skoro komuś chciało się kliknąć w link i doczytać do końca.