piątek, 18 listopada 2016

Załóżmy sobie hodowlę dzieci!

(Jak głupi i surrealistyczny nie wydawałby się tytuł tego posta w oczach osoby, która go właśnie czyta, muszę uprzedzić - nie jest tak głupi, jak się wydaje.)

Mam 21 lat i nie wierzę w idylle ani bajki. Nie wierzę w to, że są na świecie miejsca idealne, gdzie niepodzielnie panuje dobro. Nie wierzę w idealne okoliczności i sytuacje. Wierzę, że życie doświadcza wszystkich – mniej lub bardziej, ale lubię też myśleć, że zawsze dostajemy od życia nie więcej niż potrafimy unieść.

Mam jednak wrażenie, że przychodzi w życiu człowieka taki czas, kiedy można odczuć, jak dorosłość uderza nas w twarz. Ten moment to konfrontacja wyobrażeń z oczekiwaniami. Dla mnie był to czas, kiedy odkryłam, że świat dorosłych nie jest światem idealnym; że mądrość nie przychodzi z wiekiem, a dojrzałość nie jest efektem przekroczenia magicznej granicy między dzieciństwem a dorosłością. 

Na fali (nie do końca) ostatnich wydarzeń, czyli „czarnego protestu”, który ogarnął niemal cały kraj, nachodzi mnie pewna refleksja. Popieram ideę „czarnego protestu”, choć jestem w stanie zrozumieć tych, którzy stoją po stronie pro-life. Wszystkimi rządzi empatia i walka o życie. To niesamowite i piękne, choć tylko na pierwszy rzut oka, bo bez względu na to, po której stronie stawiam siebie, nurtuje mnie kwestia, która powinna być istotna w tym konflikcie, a która uparcie jest pomijana. Po obu stronach barykady przewija się temat walki o rodzinę. I – zasadniczo – mam wrażenie, że poniekąd jest to commune bonum dla obu stron konfliktu. Co więc jest nie tak?

Rodzina, jako podstawowa jednostka społeczna, jest kamieniem węgielnym w budowaniu społeczeństwa. Socjalizacja pierwotna, która ma miejsce w domu rodzinnym, kształtuje w nas przyszłych dorosłych. Proste jak budowa cepa, wiemy o tym wszyscy. Przechodzimy atmosferą domu rodzinnego, często powielając wybory czy zwyczaje domowników. Naszych rodzin nie stanowią ludzie idealni. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy; czasem dokonujemy złych wyborów i nie zawsze potrafimy sobie z tym poradzić. To wciąż normalne i ludzkie, choć nie zawsze bezpieczne.

Obsesyjna wręcz obserwacja ludzi doprowadziła mnie jednak do wniosku, że zdecydowana większość dorosłych, często także tych bliskich mi, nie powinna mieć dzieci. Nie twierdzę, że w ogóle. Przynajmniej nie w momencie, w którym to na nich spadło. Niewielu ludzi dojrzało do rodzicielstwa od razu i, być może, niewielu dojrzewa w ogóle.

Dlatego podziwiam i cenię sobie ludzi, którzy otwarcie przyznają, że nie chcą mieć dzieci lub zwyczajnie nie są gotowi na rodzicielstwo. Z braku chęci nie może wyniknąć nic dobrego, a presja społeczna wcale nie ułatwia wyboru. Sekret tkwi w świadomości, że nie wszyscy musimy mieć potomstwo i nie wszyscy musimy chcieć je mieć. W tym wypadku argumenty o samotności na starość czy o przysłowiowej „szklance wody”, której nie będzie komu nam podać w chwili słabości, są bzdurą. Nikt, kto pragnie dziecka z egoistycznych pobudek, nie będzie dobrym rodzicem. Strach prowadzi do frustracji, a rodzice-frustraci produkują kolejne pokolenia frustratów. To nie jest regułą, bo nic nią nie jest, ale w wielu przypadkach schemat się powtarza. Rozejrzyjcie się.

In vitro, które przez przeciwników tej metody jest okrzyknięte narzędziem produkcji ludzi, jest w konserwatywnym kraju zdetronizowane przez politykę prorodzinną z całym dobrodziejstwem świadczeń. Politycy zachęcają nas do zakładania rodzin i masowej produkcji dzieci, a państwowe pieniądze działają jak marchewka na kiju. Wielu z nas żartuje sobie, że rzuci studia i zajmie się „robieniem dzieci”. Ale kiedy żart staje się rzeczywistością, przestaje być śmiesznie.

Nie chcę indoktrynować, nie chcę zarażać nikogo antynatalizmem, bo wokół mnie jest wielu ludzi, którzy – świadomie lub mniej – pięknie odnaleźli się w roli rodziców.  Bo zasadą świadomego rodzicielstwa nie musi być świetny plan na teraz i na później – czasami w rolach matek najpiękniej odnajdują się młode dziewczyny, na które to spadło zupełnie niespodziewanie i, no cóż, niechcący – a najbardziej w roli rodziców dają dupy ci, którzy mieli wspaniałe wizje bycia rodzicami. Życie potrafi być piękne w swojej nieprzewidywalności.

Życiu jednak, jak przychylne by nie było dla nas, czasem trzeba pomóc. Taką pomocą mogłaby być edukacja seksualna w szkołach, ale i tak bardzo potrzebne merytoryczne przygotowanie ludzi, którzy w przyszłości mogą zostać rodzicami, czego ustawodawcy zdają się nie zauważać. Wielu z nas przygotowują do tego okoliczności, nad którymi nie mamy kontroli. Nikt nie zachęca nas, byśmy zastanowili się, czy stać nas, jako ludzi, na to by poświęcić się rodzicielstwu. Jesteśmy pod presją posiadania dzieci, bez refleksji nad tym, jakimi rodzicami powinniśmy być. Wielu z nas wspaniale wychowa dzieci, ale i wielu z nas to spieprzy.

Dlaczego o tym piszę i dlaczego tak mnie to boli? Bo widzę pewną okrutną rzecz w tym, co się teraz dzieje. Obecna sejmowa większość żeruje na obywatelach, proponując im kolejne świetne ustawy, zgodne z prowadzoną przez siebie polityką prorodzinną, próbując uzależnić ludzi od swojej władzy. Nie chodzi o dobro waszych dzieci, o dobrobyt i polepszenie czyichkolwiek warunków bytowych – chodzi o to, żeby pomachać ludziom marchewką na kiju. Program 500+ jest jak poskrom na społeczeństwo – w rękach hycla, jakim jest obecny rząd; hycla, który z uśmiechem podaje nam kiełbasę nafaszerowaną szkłem i opiłkami.