(Jak głupi i surrealistyczny nie wydawałby się tytuł tego posta w oczach osoby, która go właśnie czyta, muszę uprzedzić - nie jest tak głupi, jak się wydaje.)
Mam 21 lat i nie wierzę w idylle ani bajki. Nie wierzę
w to, że są na świecie miejsca idealne, gdzie niepodzielnie panuje dobro. Nie
wierzę w idealne okoliczności i sytuacje. Wierzę, że życie doświadcza
wszystkich – mniej lub bardziej, ale lubię też myśleć, że zawsze dostajemy od
życia nie więcej niż potrafimy unieść.
Mam jednak wrażenie, że przychodzi w życiu człowieka taki czas,
kiedy można odczuć, jak dorosłość uderza nas w twarz. Ten moment to
konfrontacja wyobrażeń z oczekiwaniami. Dla mnie był to czas, kiedy odkryłam,
że świat dorosłych nie jest światem idealnym; że mądrość nie przychodzi z
wiekiem, a dojrzałość nie jest efektem przekroczenia magicznej granicy między dzieciństwem a dorosłością.
Na fali (nie do końca) ostatnich wydarzeń, czyli „czarnego
protestu”, który ogarnął niemal cały kraj, nachodzi mnie pewna refleksja.
Popieram ideę „czarnego protestu”, choć jestem w stanie zrozumieć tych, którzy
stoją po stronie pro-life. Wszystkimi rządzi empatia i walka o życie. To
niesamowite i piękne, choć tylko na pierwszy rzut oka, bo bez względu na to, po której stronie stawiam siebie, nurtuje
mnie kwestia, która powinna być istotna w tym konflikcie, a która uparcie jest
pomijana. Po obu stronach barykady przewija się temat walki o rodzinę. I –
zasadniczo – mam wrażenie, że poniekąd jest to commune bonum dla obu
stron konfliktu. Co więc jest nie tak?
Rodzina, jako podstawowa jednostka społeczna, jest kamieniem
węgielnym w budowaniu społeczeństwa. Socjalizacja pierwotna, która ma miejsce w
domu rodzinnym, kształtuje w nas przyszłych dorosłych. Proste jak budowa cepa, wiemy o tym wszyscy. Przechodzimy atmosferą
domu rodzinnego, często powielając wybory czy zwyczaje domowników. Naszych rodzin nie stanowią ludzie idealni.
Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy; czasem dokonujemy złych
wyborów i nie zawsze potrafimy sobie z tym poradzić. To wciąż normalne i
ludzkie, choć nie zawsze bezpieczne.
Obsesyjna wręcz obserwacja ludzi doprowadziła mnie jednak do
wniosku, że zdecydowana większość dorosłych, często także tych bliskich mi, nie
powinna mieć dzieci. Nie twierdzę, że w ogóle. Przynajmniej nie w momencie, w
którym to na nich spadło. Niewielu ludzi dojrzało do rodzicielstwa od razu i,
być może, niewielu dojrzewa w ogóle.
Dlatego podziwiam i cenię sobie ludzi, którzy otwarcie
przyznają, że nie chcą mieć dzieci lub zwyczajnie nie są gotowi na rodzicielstwo. Z braku chęci nie może
wyniknąć nic dobrego, a presja społeczna wcale nie ułatwia wyboru. Sekret tkwi
w świadomości, że nie wszyscy musimy mieć potomstwo i nie wszyscy musimy chcieć
je mieć. W tym wypadku argumenty o samotności na starość czy o przysłowiowej
„szklance wody”, której nie będzie komu nam podać w chwili słabości, są bzdurą.
Nikt, kto pragnie dziecka z egoistycznych pobudek, nie będzie dobrym rodzicem.
Strach prowadzi do frustracji, a rodzice-frustraci produkują kolejne pokolenia
frustratów. To nie jest regułą, bo nic nią nie jest, ale w wielu przypadkach
schemat się powtarza. Rozejrzyjcie się.
In vitro, które przez przeciwników tej metody jest
okrzyknięte narzędziem produkcji ludzi, jest w konserwatywnym kraju
zdetronizowane przez politykę prorodzinną z całym dobrodziejstwem świadczeń. Politycy
zachęcają nas do zakładania rodzin i masowej produkcji dzieci, a państwowe
pieniądze działają jak marchewka na kiju. Wielu z nas żartuje sobie, że rzuci
studia i zajmie się „robieniem dzieci”. Ale kiedy żart staje się
rzeczywistością, przestaje być śmiesznie.
Nie chcę indoktrynować, nie chcę zarażać nikogo
antynatalizmem, bo wokół mnie jest wielu ludzi, którzy – świadomie lub mniej –
pięknie odnaleźli się w roli rodziców. Bo zasadą świadomego rodzicielstwa nie musi
być świetny plan na teraz i na później – czasami w rolach matek najpiękniej
odnajdują się młode dziewczyny, na które to spadło zupełnie niespodziewanie i,
no cóż, niechcący – a najbardziej w roli rodziców dają dupy ci, którzy mieli
wspaniałe wizje bycia rodzicami. Życie potrafi być piękne w swojej
nieprzewidywalności.
Życiu jednak, jak przychylne by nie było dla nas, czasem
trzeba pomóc. Taką pomocą mogłaby być edukacja seksualna w szkołach, ale i tak
bardzo potrzebne merytoryczne przygotowanie ludzi, którzy w przyszłości mogą
zostać rodzicami, czego ustawodawcy zdają się nie zauważać. Wielu z nas
przygotowują do tego okoliczności, nad którymi nie mamy kontroli. Nikt nie
zachęca nas, byśmy zastanowili się, czy stać nas, jako ludzi, na to by poświęcić
się rodzicielstwu. Jesteśmy pod presją posiadania dzieci, bez refleksji nad
tym, jakimi rodzicami powinniśmy być. Wielu z nas wspaniale wychowa dzieci, ale
i wielu z nas to spieprzy.
Dlaczego o tym piszę i dlaczego tak mnie to boli? Bo widzę
pewną okrutną rzecz w tym, co się teraz dzieje. Obecna sejmowa większość żeruje na
obywatelach, proponując im kolejne świetne ustawy, zgodne z prowadzoną przez
siebie polityką prorodzinną, próbując uzależnić ludzi od swojej władzy. Nie chodzi o
dobro waszych dzieci, o dobrobyt i polepszenie czyichkolwiek warunków bytowych –
chodzi o to, żeby pomachać ludziom marchewką na kiju. Program 500+ jest jak poskrom
na społeczeństwo – w rękach hycla, jakim jest obecny rząd; hycla, który z
uśmiechem podaje nam kiełbasę nafaszerowaną szkłem i opiłkami.