Mam nienajgorsze życie. Nie jest jakoś
super fajne, ale nie mam raczej na co narzekać. Wyrosłam z
odczuwania wielu negatywnych emocji. Staram się myśleć o ludziach
dobrze albo w ogóle, co przy moim ciężkim charakterze choleryczki
i awanturniczki nie jest wcale takie łatwe. Nie zawsze wychodzi.
Pamiętam siebie sprzed sześciu, siedmiu, ośmiu lat i chociaż
bardzo chciałabym mieć w sobie ten żar i pasję z tego okresu, to
na pewno nie wróciłabym do negatywnych emocji, które wtedy mną
miotały. Głupia odwaga, która uderzała do głowy jak bardzo tanie
wino, na szczęście nigdy nie odbiła się czkawką. Wydawało mi
się, że jestem w kontrze do całego świata, który może mi
skoczyć. Że całe zło jest poza mną i mnie nie dotyczy. Pochodzę
z małego miasta, gdzie gwałty i rozboje nie są częste, bo też
warunki są niesprzyjające. Po zapadnięciu zmroku kończy się życie
nocne, a wszyscy mieszkańcy chrapią unisono.
Od czterech lat żyję w nieco innej
rzeczywistości. Zmieniło się otoczenie, bo chociaż Kraków nie
jest wielkim miastem, to przez wzgląd na zaludnienie (przeludnienie,
kurvva), zdaje się być ogromny. W ciągu tych czterech lat trzy
razy natknęłam się na onanistów-ekshibicjonistów. Za każdym
razem w biały dzień. Za każdym razem było to doświadczenie tyle
obrzydliwe, co wstydliwe. I choć żaden w zasadzie nie zrobił mi
realnej krzywdy, to nadal czuję dyskomfort, kiedy o tym myślę.
Kraków to miasto pełne ludzi, a w tłumie nietrudno o
odszczepieńców. Chociaż być może uogólniam, bo jestem tylko
dziewczyną z małego miasteczka i dla kogoś innego to norma. Być
może.
Moja dobra znajoma mówi, że my,
dwudziestolatkowie, mamy kody na nieśmiertelność i bardzo
chciałabym w to wierzyć. Mam 23 lata, więc przede mną jeszcze
sporo fajnych, dziwnych, a może nawet popieprzonych lat. Jeśli
założyć, że nic złego się nie stanie, że nikt nie zrobi mi
krzywdy, że nie dojdzie do żadnego wypadku, który pozbawi mnie
zdrowia lub życia. Kiedyś uznawałam swoją świetlaną przyszłość
za coś pewnego, teraz miewam sporo wątpliwości, kiedy rozglądam
się wokół. Świat nie jest dobrym miejscem, jeśli jest się
młodym, jeśli jest się kobietą i jeśli chce się żyć. Ilekroć
trafiam w sieci na informacje o tym, że jakaś młoda dziewczyna
została skrzywdzona, porwana, zabita lub zgwałcona, omiatam
wzrokiem komentarze ludzi, którzy piszą, że przecież sama to na
siebie ściągnęła, bo jakim prawem szła sama wieczorem do domu;
jakim prawem założyła spódnicę i umalowała się nieco mocniej
niż zwykle. Jakim prawem miała czelność być młodą, ładną,
towarzyską?
Jestem uparta, jeśli chodzi o moją
niezależność i samodzielność. Pozwalam się odprowadzić do
domu, ale zawsze podkreślam, że nie ma potrzeby, bo poradzę sobie
sama. Trafiam na równie uparte typy, co ja i być może całe w tym
szczęście. Bo kiedy miałam czternaście lat bałam się kosmitów
i duchów, ale na szczęście przez te dziesięć lat nie porwał
mnie żaden statek UFO ani nie nawiedził żaden duch. Teraz boję
się ludzi i tego, że w ciemnej uliczce ktoś może złapać mnie za
włosy i wpakować do busa jadącego cholera wie gdzie. Czy moje lęki
są bezzasadne i czy jestem w nich osamotniona? Nie wiem, ale często
trafiam na różnych grupach na fejsbuku na pytania od dziewczyn o
to, gdzie i czy w ogóle mogą podróżować same, bo obawiają się
zaczepek ze strony obcych mężczyzn. Te pytania skądś muszą się
brać.
Kilka dni temu umówiłam się ze
znajomymi na piwo w centrum, po którym wracałam do siebie nocnym
autobusem na przystanek oddalony o niecały kilometr od mojego
mieszkania. Nie wiem, czy byłam zbyt trzeźwa, by być odważna, czy
mam jakąś pieprzoną manię prześladowczą, ale omal nie narobiłam
pod siebie ze strachu. Każdy szmer, każda męska sylwetka na
horyzoncie i każdy samochód przyprawiały mnie o ciarki. Szłam
szybkim marszem, a w głowie migały mi nagłówki artykułów o
zdarzeniach, które wydarzyły się w takich okolicznościach, w
jakich akurat się znajdowałam. Do domu dotarłam pędem
Korzeniowskiego, a po zamknięciu drzwi obiecałam sobie, że
następnym razem zamówię ubera. Wliczam to doświadczenie w koszt
bycia głupio odważną.
W wielu miastach przewoźnicy decydują się na wprowadzenie przedziałów tylko dla kobiet w metrze lub pociągach, ale to w żaden sposób nie zmienia skali problemu. Podróż metrem to kilka, kilkanaście minut z dwudziestu czterech godzin. O ile podczas takiej podróży nikt nie poklepie żadnej kobiety po tyłku, to po wyjściu z wagonu ktoś inny może wciągnąć ją w pobliskie krzaki. Nie zakładam też, że wszyscy mężczyźni to potencjalni oprawcy, ale wszystkie kobiety są potencjalnymi ofiarami. Bo jeśli znalazł się nastolatek, który zgwałcił staruszkę modlącą się w kościele, to nie sądzę, by w tym przypadku argumenty o jej nieprzyzwoitym zachowaniu czy niestosownym ubiorze znalazły miejsce. Możemy mydlić sobie oczy nadal i żartować z takich zdarzeń albo szukać winnych we wszystkich poza tymi, którzy zawinili, ale to od dziesięcioleci nie doprowadza nas do niczego.
Dziś zaczęłam o tym myśleć i
zastanawiać się, czy moi koledzy też mają takie myśli. Czy im
też zdarza się bać? Niewiele słyszy się o przemocy seksualnej
wobec mężczyzn, o ich porywaniu czy wykorzystywaniu. Nie umniejszam
mężczyznom, bo przez znikomą ilość przypadków, często są
odosobnieni w swoich doświadczeniach i przez to w walce o
sprawiedliwość, bo jak baba bije chłopa, to nie ona jest durna,
tylko on – tak przynajmniej myśli spora część społeczeństwa.
Niemniej – skala przemocy wobec kobiet jest zatrważająca i
paraliżująca. Masłowska w jednym z wywiadów powiedziała, że o
kobietach mówi się jak o mięsie. I często bywamy mięsem, nawet
armatnim, nawiązując do Czarnego Protestu. Dlaczego
tak jest? Skoro żyjemy w czasach, gdzie każde pierdnięcie jest
śledzone w sieci, to dlaczego mamy skrzętnie chować nasze ciała i
najlepiej nie wystawiać nosa za próg domu wieczorami? Czy to my
powinnyśmy uważać na świat, czy to świat powinien się zmienić
w jakiś sposób?