Naprawdę lubię chodzić na karaoke.
To dosyć dziwne hobby, zwłaszcza że mój zupełny brak talentu
wokalnego był jedną z wielu frustracji wieku dziewczęcego. Kiedy
większość moich koleżanek śpiewała przynajmniej w miarę
nieźle, ja nadal wydawałam z siebie stękająco-wyjące dźwięki.
To nie przeszkadzało mi w wyśpiewywaniu z zaciszu domowym całego
twórczego dobytku Maryli Rodowicz i Beaty Kozidrak razem wziętych.
I choć pogodziłam się z moim brakiem talentu, to moja sympatia do
muzyki pozostała. Jednak zupełnie nie dlatego tak bardzo lubię
chodzić na karaoke. Najbardziej lubię w tym wszystkim to, że
nieważne, jak i co śpiewasz – zawsze dostaniesz oklaski na
koniec.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że
gdyby to funkcjonowało w życiu codziennym, to świat byłby
idealny. Wyobraź sobie wszystkie swoje obawy i lęki. Nieważne, czy
boisz się odrzucenia czy upadku na ryj na prostej drodze. Pomyśl o
tym, że potem wstajesz i wszyscy klaszczą. Wygłupiasz się, ale
to nie jest ważne. Ważne, że podejmujesz próbę, że się
podnosisz. Nawet jeśli masz złamane serce albo zdarte kolano –
brawa za próbę. Tłum wiwatuje i uśmiecha się, a ty jesteś
bohaterem, mimo śmieszności. No zajebiście!
Ale tak naprawdę wcale nie planowałam
pisać o moich niespełnionych aspiracjach, tylko o prostych
mądrościach podłapanych od mniej lub bardziej znajomych mi ludzi w
różnych dziwnych okolicznościach, które uczą mnie dystansu.
Życie daje super szkołę. Ludzie w klubach z karaoke nauczyli mnie
tego, że moja ocena człowieka nie ma znaczenia. Nie powinno mieć
dla mnie znaczenia też to, jak jestem oceniana. Jasne – to, jak
jesteśmy widziani, jest w pewien sposób ważne, ale strach przed
zażenowaniem nie może nas blokować, bo dopóki nie robimy nikomu
krzywdy, jest dobrze. Żenadometr może przekroczyć skalę, ale
dopóki nie ryzykujesz, nie masz szans na brawa. Może po prostu
wystarczy zacząć mieć więcej wyrozumiałości dla innych – no i
najważniejsze – dla siebie.
Mam taką fajną koleżankę, która
kiedyś wytłumaczyła mi pewien schemat, który zakłada, że życie
jest jak witraż. Wiadomo, jak wygląda witraż: mamy obrazek, który
składa się z dziesiątek, setek lub tysięcy szkiełek. No i ten
obrazek to jest życie, a szkiełka to rodzina, hobby, praca,
przyjaciele, związki i masa innych rzeczy. Im więcej szkiełek w
witrażu, tym lepiej, bo jeśli z jakiejś przyczyny jedno szkiełko
zostanie wybite, to nadal ten obrazek jakoś się trzyma, opierając się na reszcie. Jeśli całe twoje życie to, dajmy na to, związek, to po
wybiciu masz smutną, pustą ramkę. To jest tak kurewsko prosty
schemat, że aż mnie zaskakuje, że tak trudny do zrealizowania.
Piszę bardzo oczywiste rzeczy dla
większości, jeśli nie dla wszystkich ludzi i totalnie zdaję sobie
z tego sprawę. Z drugiej strony to, co wydaje mi się w tym
wszystkim ważne, to fakt, że sama wiedza to niewiele. Do momentu,
kiedy nie zaczynasz praktykować myślenia o tym, to nic nie wniesie
do twojego życia. I to nie jest wcale łatwe. Sama miałam ostatnio
sytuację, kiedy upadłam na twarz na oczach sporej grupy ludzi.
Byłam trzeźwa, co nie ułatwiało niczego. W takiej sytuacji
powinnam, leżąc na ryju, pomyśleć o tym, że przecież życie to
klub z karaoke i nieważne, że upadłam w najbardziej kretyński
sposób, ale przecież zaraz wstanę i wszyscy będą klaskać. No
właśnie nie, bo i tak uderzyła mnie fala zażenowania samą sobą.
Ale to był moment, po którym otrzepałam kolana, poprawiłam rzęsy
i wróciłam do życia. Przynajmniej mentalnie, bo kolano i łokieć
nakurwiały niesamowicie jeszcze przez kilka dni.
Strach przed zażenowaniem albo
wygłupieniem się blokuje nas wszystkich w jakiś sposób i nie
wierzę, że czyta to ktoś, kto ma totalny dystans do
rzeczywistości. W domu i w szkole nauczono nas życia swoim życiem,
ale dla innych ludzi. Do tego dochodzi fakt, że jesteśmy
społeczeństwem do szpiku cynicznym. Wszystko robimy ironicznie.
Słuchamy Krzysztofa Krawczyka ironicznie i ironicznie oglądamy
"Trudne sprawy" – nie wykazujemy przywiązania do
niczego, bo przywiązanie obnaża wrażliwość, a wrażliwość jest
dla słabych. A wiem, co mówię, bo jestem nadwrażliwa i będąc w
Szkocji, płakałam, oglądając góry, bo takie ładne były i przez
długie miesiące wolałam wmawiać sobie, że to hormony mi to
zrobiły niż przyznać, że to zwykły ludzki zachwyt.
Kiedyś ktoś powiedział mi, że
przegrywa ten, któremu zależy bardziej. I kilka lat temu byłabym w
stanie się z tym zgodzić, ale później dotarło do mnie, że to
nie do końca tak. Im bardziej ci zależy i im więcej serca wkładasz
w to, co robisz i w ludzi, na których ci zależy, tym mocniej boli porażka. Im szybciej
biegniesz, tym mocniej upadasz i tym mocniej boli. Wrażliwcy mają
trudniej o tyle, że wszystko traktują bardzo serio i angażują się
w całości. Dlatego często przywdziewają (jest w ogóle takie
słowo?) płaszcz cynika i nabierają dystansu. Pozornie. Bo dobry
dystans, o którym pisałam wyżej wynika ze świadomości czerpania
z porażki, a dystans cynika to nic innego jak iluzja nieprzejmowania
się i bycia ponad.
Wrażliwość i zaangażowanie, jeśli
je rozłożyć na wszystkie szkiełka, są super. Wkładasz w coś
ogrom energii, szkiełko pęka, ale nadal masz jeszcze dziesiątki
innych, na których możesz się skupić. Fantastycznie. Możesz być
dziesięcioletnią mną i myśleć, że twoim szkiełkiem jest
kariera muzyczna, a później szkiełko pęka, bo zwyczajnie nie
umiesz śpiewać. Wszystkie próby, które nie doprowadziły mnie do
niczego, wydają się śmieszne i żenujące. Każda piosenka
wyśpiewana do butelki antyperspirantu wydaje się żenująca. Ale na
moim witrażu jest też szkiełko z adresem bloga, którego właśnie
czytasz; w którego wkładam sporo energii, bo nie spałam od dwóch
dni. I okazuje się, że choć wiele prób kończy się fiaskiem, to
są też takie, które mają jakikolwiek sens, skoro komuś chciało się kliknąć w link i doczytać do końca.