piątek, 7 września 2018

Dystans! Albo wszyscy zginiemy!


Naprawdę lubię chodzić na karaoke. To dosyć dziwne hobby, zwłaszcza że mój zupełny brak talentu wokalnego był jedną z wielu frustracji wieku dziewczęcego. Kiedy większość moich koleżanek śpiewała przynajmniej w miarę nieźle, ja nadal wydawałam z siebie stękająco-wyjące dźwięki. To nie przeszkadzało mi w wyśpiewywaniu z zaciszu domowym całego twórczego dobytku Maryli Rodowicz i Beaty Kozidrak razem wziętych. I choć pogodziłam się z moim brakiem talentu, to moja sympatia do muzyki pozostała. Jednak zupełnie nie dlatego tak bardzo lubię chodzić na karaoke. Najbardziej lubię w tym wszystkim to, że nieważne, jak i co śpiewasz – zawsze dostaniesz oklaski na koniec.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby to funkcjonowało w życiu codziennym, to świat byłby idealny. Wyobraź sobie wszystkie swoje obawy i lęki. Nieważne, czy boisz się odrzucenia czy upadku na ryj na prostej drodze. Pomyśl o tym, że potem wstajesz i wszyscy klaszczą. Wygłupiasz się, ale to nie jest ważne. Ważne, że podejmujesz próbę, że się podnosisz. Nawet jeśli masz złamane serce albo zdarte kolano – brawa za próbę. Tłum wiwatuje i uśmiecha się, a ty jesteś bohaterem, mimo śmieszności. No zajebiście!

Ale tak naprawdę wcale nie planowałam pisać o moich niespełnionych aspiracjach, tylko o prostych mądrościach podłapanych od mniej lub bardziej znajomych mi ludzi w różnych dziwnych okolicznościach, które uczą mnie dystansu. Życie daje super szkołę. Ludzie w klubach z karaoke nauczyli mnie tego, że moja ocena człowieka nie ma znaczenia. Nie powinno mieć dla mnie znaczenia też to, jak jestem oceniana. Jasne – to, jak jesteśmy widziani, jest w pewien sposób ważne, ale strach przed zażenowaniem nie może nas blokować, bo dopóki nie robimy nikomu krzywdy, jest dobrze. Żenadometr może przekroczyć skalę, ale dopóki nie ryzykujesz, nie masz szans na brawa. Może po prostu wystarczy zacząć mieć więcej wyrozumiałości dla innych – no i najważniejsze – dla siebie.

Mam taką fajną koleżankę, która kiedyś wytłumaczyła mi pewien schemat, który zakłada, że życie jest jak witraż. Wiadomo, jak wygląda witraż: mamy obrazek, który składa się z dziesiątek, setek lub tysięcy szkiełek. No i ten obrazek to jest życie, a szkiełka to rodzina, hobby, praca, przyjaciele, związki i masa innych rzeczy. Im więcej szkiełek w witrażu, tym lepiej, bo jeśli z jakiejś przyczyny jedno szkiełko zostanie wybite, to nadal ten obrazek jakoś się trzyma, opierając się na reszcie. Jeśli całe twoje życie to, dajmy na to, związek, to po wybiciu masz smutną, pustą ramkę. To jest tak kurewsko prosty schemat, że aż mnie zaskakuje, że tak trudny do zrealizowania.

Piszę bardzo oczywiste rzeczy dla większości, jeśli nie dla wszystkich ludzi i totalnie zdaję sobie z tego sprawę. Z drugiej strony to, co wydaje mi się w tym wszystkim ważne, to fakt, że sama wiedza to niewiele. Do momentu, kiedy nie zaczynasz praktykować myślenia o tym, to nic nie wniesie do twojego życia. I to nie jest wcale łatwe. Sama miałam ostatnio sytuację, kiedy upadłam na twarz na oczach sporej grupy ludzi. Byłam trzeźwa, co nie ułatwiało niczego. W takiej sytuacji powinnam, leżąc na ryju, pomyśleć o tym, że przecież życie to klub z karaoke i nieważne, że upadłam w najbardziej kretyński sposób, ale przecież zaraz wstanę i wszyscy będą klaskać. No właśnie nie, bo i tak uderzyła mnie fala zażenowania samą sobą. Ale to był moment, po którym otrzepałam kolana, poprawiłam rzęsy i wróciłam do życia. Przynajmniej mentalnie, bo kolano i łokieć nakurwiały niesamowicie jeszcze przez kilka dni.

Strach przed zażenowaniem albo wygłupieniem się blokuje nas wszystkich w jakiś sposób i nie wierzę, że czyta to ktoś, kto ma totalny dystans do rzeczywistości. W domu i w szkole nauczono nas życia swoim życiem, ale dla innych ludzi. Do tego dochodzi fakt, że jesteśmy społeczeństwem do szpiku cynicznym. Wszystko robimy ironicznie. Słuchamy Krzysztofa Krawczyka ironicznie i ironicznie oglądamy "Trudne sprawy" – nie wykazujemy przywiązania do niczego, bo przywiązanie obnaża wrażliwość, a wrażliwość jest dla słabych. A wiem, co mówię, bo jestem nadwrażliwa i będąc w Szkocji, płakałam, oglądając góry, bo takie ładne były i przez długie miesiące wolałam wmawiać sobie, że to hormony mi to zrobiły niż przyznać, że to zwykły ludzki zachwyt.

Kiedyś ktoś powiedział mi, że przegrywa ten, któremu zależy bardziej. I kilka lat temu byłabym w stanie się z tym zgodzić, ale później dotarło do mnie, że to nie do końca tak. Im bardziej ci zależy i im więcej serca wkładasz w to, co robisz i w ludzi, na których ci zależy, tym mocniej boli porażka. Im szybciej biegniesz, tym mocniej upadasz i tym mocniej boli. Wrażliwcy mają trudniej o tyle, że wszystko traktują bardzo serio i angażują się w całości. Dlatego często przywdziewają (jest w ogóle takie słowo?) płaszcz cynika i nabierają dystansu. Pozornie. Bo dobry dystans, o którym pisałam wyżej wynika ze świadomości czerpania z porażki, a dystans cynika to nic innego jak iluzja nieprzejmowania się i bycia ponad. 

Wrażliwość i zaangażowanie, jeśli je rozłożyć na wszystkie szkiełka, są super. Wkładasz w coś ogrom energii, szkiełko pęka, ale nadal masz jeszcze dziesiątki innych, na których możesz się skupić. Fantastycznie. Możesz być dziesięcioletnią mną i myśleć, że twoim szkiełkiem jest kariera muzyczna, a później szkiełko pęka, bo zwyczajnie nie umiesz śpiewać. Wszystkie próby, które nie doprowadziły mnie do niczego, wydają się śmieszne i żenujące. Każda piosenka wyśpiewana do butelki antyperspirantu wydaje się żenująca. Ale na moim witrażu jest też szkiełko z adresem bloga, którego właśnie czytasz; w którego wkładam sporo energii, bo nie spałam od dwóch dni. I okazuje się, że choć wiele prób kończy się fiaskiem, to są też takie, które mają jakikolwiek sens, skoro komuś chciało się kliknąć w link i doczytać do końca.