wtorek, 7 lutego 2017

Pomyliłam się, czyli jak przestałam kochać feminizm

Świetlicki się pomylił, wyborcy PiS się pomylili, pomyliłam się i ja. I choć nie będę stawać w szranki w pojedynku o tytuł najbardziej rozczarowującej i dającej w twarz pomyłki, bo dobrze wiemy, kto byłby zwycięzcą, postanowiłam zrobić sobie drobny rachunek sumienia.
Czy kiedykolwiek nazwałam siebie feministką, mając pełną świadomość tego, czym feminizm jest – raczej nie. Od kiedy stałam się dojrzalsza i – o zgrozo! mądrzejsza – podchodzę do tego tematu ostrożniej. Lubię mówić, że feminizuję, ale nie lubię gnieździć się w jednym worku z radykalistkami ruchów feministycznych. Feminizm to ideologia, która mnie pociąga i która jest mi bliska, ale która nie jest i nie będzie nadrzędnym celem mojej aktywności.

Pomyliłam się
Pomyliłam się, kiedy myślałam, że w całym tym zamieszaniu chodzi o to, żeby kobiety mogły się realizować, żeby mogły robić to, na co mają ochotę. Żeby mogły przeskoczyć to, co mężczyźni przeskoczyli wiele, wiele lat wcześniej, czyli to, co narzuca im kultura. I owszem, zdaje się, że mogłoby o to chodzić, gdyby nie fakt, że jest tyle interpretacji tych celów, ile kobiet. Bo nie chodzi zupełnie o to, by kobiety wszczęły bunt – nie, nie będziemy rodzić, nie będziemy wychowywać dzieci ani wychodzić za mąż, nie będziemy nosić makijażu, depilować się. Nie! Nie, my będziemy to robić, ale tylko wtedy, kiedy poczujemy na to ochotę. Bo są wśród nas te, dla których największym szczęściem jest założenie rodziny i oddanie się roli matki i żony, i nie ma w tym niczego złego. W całym tym zamęcie i fali agresji ktoś zapomniał o tym, że walka też jest kobietą i nie należy jej odbierać klasy.

„Zachowujesz się jak baba!”
No pewnie. Jestem kobietą, więc jestem beznadziejnym kierowcą, nie znam się na sporcie, ale za to umiem ulepić zajebiste pierogi. Pewnie jestem obrażalska, kłótliwa, a jak mam okres, to bez kija nie podchodź. Dużo myślę o kosmetykach i jestem na bieżąco z promocjami w odzieżówkach. Potrafię konkretnie określić kolor wszystkiego, na co natrafi mój wzrok, a kiedy widzę smutny film, to płaczę jak baba. Jak baba. I nawet jeśli część z tych rzeczy jest prawdą w moim przypadku, to nie jest żadną regułą w przypadku innych kobiet. I mogłabym dać sobie spokój z pisaniem reszty tekstu, a zamiast tego wymieniać imiona i nazwiska znajomych mi dziewczyn, które totalnie nie wpisują się w ten zasrany stereotyp, ale po co? Kobieta nie musi funkcjonować jako obraz słabości i nadwrażliwości. Dlaczego najgorszą obelgą dla mężczyzny jest zasugerowanie mu, że zachowuje się jak kobieta? Czy naprawdę jest coś złego w byciu kobietą?

„Uśmiechnie się pani i wszystko się załatwi!”
Problem z realizacją jakiegoś projektu na uczelni. Pan, którego usług potrzebujemy, nie ma czasu lub ochoty na to, żeby nam pomóc. Z radą światłą i błyskotliwą przybywa prowadzący: „Uśmiechnie się pani i po sprawie!”. Banalne rozwiązanie! Koledzy, znając problemy z opornymi usługodawcami, sugerują, że my to mamy łatwiej. Owszem, mamy, bo jaki to problem uśmiechnąć się, rzęsami pomachać i włosami zarzucić, nawet jeśli nie mam ochoty kokietować wąsatego starszego pana? To drobne upodlenie, na którym niczego nie tracę, to jedynie wierzchołek góry lodowej. Ta zupełnie błaha sytuacja pokazuje coś bardzo złego, co we wschodnim społeczeństwie jest smutną normą. Kobiety Europy Wschodniej są trzydzieści lat do tyłu za kobietami Europy Zachodniej, jeśli chodzi o kwestię wynagrodzenia i dyskryminacji przez pracodawców. W jednym z wywiadów obecna liderka FEMENu  mówi o tym, że na Ukrainie nikt nie chce zatrudniać kobiet na wyższych stanowiskach. Sugeruje się im, że skupianie się na karierze nie jest rzeczą kobiet, lub - zupełnie zwyczajnie - proponuje się kobietom stanowiska za seks. Dochodzi więc do sytuacji, kiedy potencjał kobiet, lata nauki i doświadczenia są niedoceniane, a jedyne, co ma znaczenie, to ciało. Kobieta nie jest traktowana jako podmiot, a jako przedmiot, a to już najwyższy rodzaj upodlenia. Warto jednak pozytywnie spojrzeć na tę kwestię, bo przecież zawsze pozostaje nam wybór: ściągamy majtki albo wracamy do domu.

Paskudne gęby z telewizji

„Solidarność” miała Wałęsę, SCLC miała Martina Luthera Kinga, a kogo mają polskie kobiety? Annę Zawadzką, która zasłynęła z bezsensownych prowokacji czy Katarzynę Bratkowską, która sama jest bezsensowną prowokacją? Normą jest, że polska telewizja ośmiesza osoby nieheteroseksualne, kiedy wpaja prostym, szarym ludziom obraz ludzi nieheteroseksualnych jako dziwadeł i odszczepieńców. Ale kiedy widzę, że pokazuje kolejne medialne dziwadła, sugerując, że takie właśnie są polskie feministki, otwiera mi się nóż w kieszeni. Bo nie jest nowością, że powodzenie każdej rewolty, sukces każdej partii politycznej czy popularność ideologii są w ogromnym stopniu zależne od tego, kto jest ich twarzą. Jeśli twarzą polskich feministek czy nawet kobiet w ogóle staje się ktoś, kto ośmiesza kobiety, nigdy nie dojdzie do zmian. Bo feminizm w takiej postaci, w jakiej promują go media, to cyrk. Cyrk, w którym żadna z nas nie chce być gwiazdą; którego żadna z nas nawet nie chce oglądać.