Totalnie chciałabym, żeby wszystko w
życiu działało tak, jak w moich fantazjach. Na przykład to, że
piszę w CV o moich osiągnięciach życia, wliczając w to niezbyt
systematyczne, choć wytrwałe prowadzenie bloga o niczym sensownym,
756 poziom w Candy Crush Saga i uprawnienia do udzielania
sakramentalnych związków skarpetom, które straciły w praniu swoje
pary. Po zerknięciu w papiery, potencjalny pracodawca spuszcza się
nad moim życiorysem, szczęka mu opada i zostaję prezesem świata
albo cesarzową półkuli, bo tak imponujące jest moje
doświadczenie. Dodatkowo właśnie odkryłam dwie najważniejsze
rzeczy na świecie: że szkoda czasu na szukanie skarpet do pary, a
granie na kibelku w Candy Crush to sens życia. Czego chcieć więcej?
Ale w realnym życiu nic nie wygląda
tak, jakbym tego chciała. Kiedy pięć lat temu wyprowadzałam się
od mamy, wydawało mi się, że jestem turbo dorosła i byłam prawie
pewna, że za kilka lat porwie mnie fala sukcesów zawodowych, że
zostanę mistrzem kontaktów międzyludzkich, poznam jakiegoś
skandynawskiego boga, który zwariuje na moim punkcie i wszystko
będzie działać dokładnie tak, jak sobie zaplanowałam. Ale nic
takiego się nie stało i nie stanie. Mogłoby się nawet wydawać,
że w międzyczasie zrobiłam doktorat z rozczarowywania bliskich mi
osób i pierdolenia wszystkich sensownych relacji, jakie miałam
szansę przynajmniej zacząć budować. I trochę pewnie tak jest,
ale z drugiej strony – kogo to właściwie obchodzi?
Piszę wszystkie te bzdury, bo wiem,
że poza grupą ludzi w moim wieku, którzy mają super ogarnięte
życia, przynajmniej wnioskując po obrazkach, które wstawiają na
fejsa, są też ludzie tacy jak ja. I wiem, że jest nas sporo. I
wiem, że czasem wracamy do domu i liczymy plamy na suficie,
zastanawiając się, ile jeszcze rzeczy możemy spierdolić. Ile
jeszcze razy usłyszymy, że to bardzo fajnie, że łączymy pracę
ze studiami, ale dlaczego nie pracujemy w zawodzie; dlaczego nie mamy
narzeczonego; sukcesów; tony hajsu i planów na dostatnie życie.
No, dlaczego?
Dwa lata temu, kiedy zakładałam tego
bloga, napisałam notkę z listą sześciu rzeczy, których nauczył
mnie rok 2016. Myślę, że po dwóch latach nie ma sensu opracowywać
kolejnej listy. Ostatnie dwa lata, a gdybym się zastanowiła, to i
poprzednie, nauczyły mnie jednej najważniejszej rzeczy: ludzie
przychodzą i odchodzą. Choćby skały srały, rzeczywistości nie
da się odmienić, nie ma zaklęcia na przyjaźń, żaba całowana
tysiąc razy nie stanie się księciem, a nazwanie kogoś
przyjacielem nie sprawi, że nim się stanie. Więc skoro ludzie
przychodzą i odchodzą – czy warto się nimi w ogóle przejmować?
Przecież zmieniamy się wraz z
upływem czasu. Kilka lat temu miałam aspiracje, żeby być kimś
super i robić sensowne rzeczy. Teraz chciałabym tylko mieć czas na
spanko i regularne posiłki. Zaczęli mi się podobać inni faceci
(ba, miałam moment, że myślałam, że podobają mi się
dziewczyny), inne filmy, książki, muzyka, miejsca i cała reszta. I
niby nadal jestem tą samą osobą, ale kręcą mnie nowe rzeczy i
przejmuję się czymś innym niż wcześniej, a to sprawia, że
zupełnie inaczej reaguję, myślę i mówię. To samo dzieje się z
większością ludzi. Spotykamy się w pewnym momencie życia, ale
wszyscy rozwijamy i zmieniamy się w swoich kierunkach. Nic dziwnego,
że po jakimś czasie punkt, w którym się spotkaliśmy, nie
istnieje. Nie mamy o czym rozmawiać, zaczynamy się mijać,
rozczarowywać i czasem drażnić. I może moglibyśmy odpuścić
sobie, puścić się wolno i iść każde w swoją stronę. Bez
dramatów, konfliktów, wyrzutów i płaczu.
I to nawet mogłoby się udać, bo brzmi jak coś zajebiście
łatwego w wykonaniu. Ale jest, mniej więcej, jak rzucanie palenia.
Ten moment, kiedy stoisz na przystanku i czekasz na autobus –
wiesz, że normalnie w tym momencie wyciągasz papieroska, ale nie tym
razem, więc przez najdłuższe na świecie cztery minuty wali się
świat, bo nie wiesz, co ze sobą zrobić. Ale przecież w końcu
autobus przyjeżdża, wsiadasz i na chwilę przestajesz myśleć o
chęci zapalenia. Z ludźmi jest jednak trochę inaczej.
Pomyśl, jak leżysz wieczorem w łóżku
i wiesz, że w normalnych warunkach dostajesz o tej porze wiadomość
z życzeniem dobrej nocy albo śmiesznym gifem, cokolwiek. Ale dziś
ta osoba się nie odzywa. Więc leżysz z zamkniętymi oczami i
wsłuchujesz się w ewentualne wibracje telefonu, mijają godziny, a
wiadomość nigdy nie przychodzi. Nie ma autobusu, w którym
przestajesz myśleć. Jest tylko cisza i czarny ekran, a w głowie
myśl, że kolejny ktoś ma na ciebie wyjebane i co jest z tobą nie
tak. A ludzie nadal przychodzą i odchodzą.
Wszystko jest z tobą w porządku. Nie
jesteś maszynką do zadowalania wszystkich ludzi wokół, do
spełniania wszystkich oczekiwań świata i robienia wszystkim
dobrze. Jeśli ktoś nie chce z tobą gadać, no to trudno. Może
punkt, w którym się spotkaliście, przestał istnieć, a może
zwyczajnie nigdy go nie było. Nie ma sensu się stresować. Żadna
znajomość nie jest cenniejsza od twojego komfortu i samooceny.
Nawet przyjaźń z kimś turbo fajnym, jak Beata Kozidrak albo Magda
Gessler. To działa w dwie strony. Może nie czujesz się dobrze z
kimś i masz poczucie dyskomfortu, a przecież wcześniej było super
i fajnie. Było. Ludzie przecież przychodzą i odchodzą. Puść to
wolno.
Jacek Podsiadło napisał kiedyś taki
wiersz, który nosił tytuł "Don't leave me" i zaczynał
się od słów "Nie przestawaj mnie kochać. Ani na sekundę"*.
To piękna naiwność. Bo chyba nie da się kochać kogoś zawsze. Bo
niczego nie jesteśmy w stanie zaplanować, a już zwłaszcza uczuć.
Nie możemy się też do niczego zmuszać, ani zmuszać do czegoś kogokolwiek. Bo może właśnie wypuszczamy kogoś ze swojego życia,
żeby wpuścić do niego kogoś zupełnie nowego. I to jest właśnie
najlepsze, że ludzie przychodzą i odchodzą. I nic na świecie nie
jest w stanie tego zmienić.
*Młodszy Podsiadło, czyli Dawid, śpiewał później "Spotykałem cię codziennie, ale teraz, kiedy muszę, chętniej udałbym się spać", więc chyba przynajmniej jeden z dwóch zgodziłby się ze mną.