poniedziałek, 6 marca 2017

Wszyscy jesteśmy brzydalami!

Jestem co najmniej prawie pewna, że nie jestem jedyną osobą, która miewa takie dni, kiedy ma się wrażenie, że widok własnej twarzy w lustrze straszy. Takie dni, kiedy ma się ochotę zadzwonić do dra Szczyta i wykrzyczeć mu do słuchawki „bierz pan skalpel, botoksy, lasery i cho no tu szybko, bo umrę od tej brzydoty zaraz!”.  Ale nie, myję twarz i nakładam pierwszą warstwę podkładu, drugą warstwę podkładu, czwartą, piątą… dopóki nie zorientuję się, że od piętnastu minut powinnam być na uczelni i nie uznam, że trudno, ups, przepadło, dziś zostaję w domu, bo się już przecież nie wyrobię, a w głębi duszy zbijam piątkę z moim wewnętrznym cwaniakiem.

Nie jestem więc odpowiednią osobą, żeby pisać teksty poświęcone kompleksom czy walce z nimi. Makijaż towarzyszy każdemu mojemu wyjściu z domu od praktycznie ośmiu lat. Na samą myśl o tym, że mogłabym wyjść z domu bez makijażu, mam dreszcze i jestem przerażona. Od makijażu uzależniam to, jak się czuję w danej sytuacji. Czuję się więc tak, jak wyglądam. Trochę śmieszne, trochę głupie, trochę straszne. Ale zdarza się, na pewno nie jestem w tym odosobniona.

Długo zbierałam się do napisania tego tekstu, a do napisania go skłoniły mnie rozmowy z koleżankami, które miały podobne doświadczenia oraz programy telewizyjne poświęcone chirurgii plastycznej, które masowo chłonęłam w ostatnim czasie. Dlaczego postanowiłam o tym napisać? Bo chciałabym przestrzec wiele osób (a może nawet samą siebie) przed głupstwem dążenia do ideału, który w prawdziwym życiu nie istnieje.

Najgorszy dla mnie czas, najmroczniejszy wręcz, to czas od końca podstawówki do połowy gimnazjum. Z anorektycznie wręcz szczupłej dziewczynki zaczęła się robić mała kobieta, a mówiąc wprost: nagle, nie wiedzieć skąd, urosła mi dupa, co okazało się wielkim szokiem dla mnie samej i żadnym zaskoczeniem dla otoczenia. Dojrzewanie dotyczy przecież nas wszystkich, choć dla mnie okazało się uderzeniem w twarz. Przez kilkanaście lat zdążyłam się przyzwyczaić do swojego ciała, a tu nagle szok! Niedowierzanie! Co tu się odkurwia, drodzy państwo?!

Szybko zaczęłam sobie szukać kolejnych mankamentów, które spędzały mi sen z powiek i napełniały agresją do całego świata. Nie lubiłam budowy swojego ciała, struktury i koloru włosów, typu urody i nosa – tego zwłaszcza! Gdyby ktoś wtedy zaproponował mi korekcję nosa, skakałabym z radości. Dziś stałabym z zażenowaną miną i pukała się w czoło. Nie dlatego, że coś nagle mi się przestawiło w głowie i uznałam, że mój nos jest niesamowicie zgrabny, ale dlatego, że dojrzałam do tego, żeby wiedzieć, że mój nos jest mój i nie musi się nikomu podobać, to tylko nos, wielkie nieba!  Jennifer Grey po roli w „Dirty Dancing” zdecydowała się na korekcję swojego bardzo charakterystycznego nosa i cóż, okazało się, że z pięknej, charakterystycznej kobiety zrobiła się piękna posiadaczka nosa jak wszystkie inne ładne nosy; zbyt nijaka, żeby jej zaczęto oferować kolejne znaczące role.

Ale! – ale jest też druga strona medalu, bo zawsze jest przecież jakaś druga strona, którą w tym wypadku są modelki, którym operacje nosa (czy operacje czegokolwiek) rzeczywiście ułatwiają karierę. No świetnie, wszystko prawda, ale dla tych dziewczyn ich ciało nie jest jedynie narzędziem do życia, ale też narzędziem pracy. One mają rzeszę ludzi, którzy stoją za efektem, który widzimy na zdjęciach, i do którego zupełnie bez sensu się porównujemy. Wiem doskonale, jak dużo zmienia w fotografii zamazanie kilku niedoskonałości skóry czy nawet manipulowanie temperaturą czy nasyceniem kolorów. W przypadku zdjęć ładnych pań z instagrama i magazynów modowych w grę wchodzą znacznie bardziej skomplikowane zabiegi niż wyczyszczenie buzi czy zabawa kolorami. Tutaj dzieją się rzeczy szalone: cycki puchną, dupy maleją, brzuchy się rzeźbią, a zmarszczki znikają dzięki wielu, wielu kliknięciom ludzi przed ekranami komputerów.

Nie chciałabym być w tym momencie źle zrozumiana. Nie zachęcam nikogo, żeby zarzucił jakiekolwiek próby dbania o siebie i puścił się w bieg przez życie z radosnym „i tak jestem zajebisty!” na ustach. Nie, nie jesteś zajebisty/zajebista, ale kto jest? Wszyscy posiadamy jakieś wady, widoczne bardziej lub mniej. Jeśli utrudniają nam życie, są zagrożeniem dla naszego zdrowia, warto nad nimi pracować – jeśli są jednak jedynie czymś, co odróżnia nas od reszty – po co to robić? W życiu nie chodzi o to przecież, żeby być bezkrytycznym wobec siebie, ale o to, żeby wiedzieć, że inne nie znaczy gorsze. Nie chodzi też o to, żeby pewność siebie budować na tym, czy podobamy się reszcie świata. Idź więc na siłownię, jeśli masz na to ochotę, a jeśli nie, to tego nie rób. A może batonik? Śmiało, wszystkiego nie możesz sobie odmawiać!


Atrakcyjność jest sytuacyjna, jest magiczna. Atrakcyjność to szczegóły, na które składa się całość. W wielu osobach, które mogłyby mnie sobą zainteresować, jest wiele inności. Nie wystarczy dostać w twarz ładną buzią czy smukłą sylwetką, żeby uznać kogoś za atrakcyjnego. Atrakcyjność to jest to, jak my czujemy się ze sobą – a jeśli my czujemy się ze sobą dobrze, świat czuje się dobrze z nami!