Przypomnij sobie najgorszy dzień swojego życia. Pomyśl o wszystkich emocjach, które Ci wtedy towarzyszyły. Poczucie bezsilności, dojmujący smutek, żal, oderwanie od rzeczywistości i Ty pośrodku tego chaosu. Pomyśl o tym smutku, który przelewa się przez Twoje ciało i nie może znaleźć ujścia, więc rozpierdala Cię na milion małych kawałków.
A teraz wyobraź sobie, że ten dzień powtarza się codziennie; że każdego kolejnego dnia czujesz dokładnie te same emocje. Z tą różnicą, że nie masz ku temu najmniejszego powodu. Masz przecież udane życie, kochającą osobę obok, stabilną pracę, wsparcie rodziny i dobrych ludzi wokół. Nie stało się nic, co mogłoby Cię rozbić. Nie jesteś sam, nigdy nie byłeś sam. Otaczają Cię ludzie, w tle słychać gwarne rozmowy i śmiechy. Jest wesoło i barwnie.
Ale cała ta radość jest jakby poza Tobą. Jest Ci wstyd za emocje, które w sobie nosisz, bo nie widzisz dla nich uzasadnienia. Możesz silić się na uśmiech, ale przez świat chodzisz z dziurą, przez którą wieje pustka i mrok. Wychodzisz do ludzi, bo przecież tak trzeba i tego właśnie potrzebujesz. Wszyscy wokół mówią, że to pomoże; że się wyluzujesz i wrócisz na właściwe tory.
Ale Twój uśmiech nie jest szczery i powoduje ból. To bardziej grymas, na który silisz się, żeby udowodnić innym, że wszystko jest w porządku. Gdy wracasz do domu i jesteś sam, Twoje ciało się rozpada. Spięte mięśnie zaczynają boleć tak, że każdy ruch sprawia dyskomfort; a migreny nie pozwalają spać. Jesteś chodzącym bólem. Wszystko to, co dzieje się w Twojej głowie, nabiera fizycznych cech. Masz wrażenie, że tak może przebiegać umieranie.
Ale żartujesz z depresji i braku chęci do życia, żeby nikt nie ośmielił się pomyśleć, że tak wygląda Twoje życie. W międzyczasie zawalasz studia, pracę i wszystkie zobowiązania, których podjąłeś się, żeby jakoś przetrwać – tylko dlatego, że coraz częściej nie jesteś w stanie podnieść się z łóżka. Twoje zmęczone ciało waży tonę. Możesz nie spać całą noc lub spać byle jakim snem, ale w końcu nad ranem zawsze tkwisz nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit, nie siląc się na najdrobniejszy nawet ruch. Boisz się, że nawet głębszy oddech jest w stanie sprawić, że Twoje ciało się rozpadnie.
Ale wstajesz i próbujesz jakoś przetrwać kolejny dzień. Na wszelki wypadek zaczynasz unikać bliższych relacji, bo nie umiesz się otworzyć i zwyczajnie poprosić o pomoc. Odpychasz wszystkich tych, którzy przynajmniej domyślają się, że możesz mieć problem. Ludzie mają Cię dość, bo jesteś niszczycielem dobrej zabawy. Masz wrażenie, że teraz wszyscy chcą, żebyś zniknął.
Od ponad roku nie napisałam nic – zdarzało mi się podejmować próby, ale wszystkie lądowały w koszu. Każda moja myśl wydawała się niegodną spisania, bezsensowną i głupią. Od prawie dwóch lat walczę, żeby spokojnie przeżyć każdy dzień, choć coraz więcej jest ranków, kiedy budzę się z uśmiechem. Pięć lat temu nie byłabym w stanie wyobrazić sobie, że można się tak czuć. Prędzej nazwałabym tę niemoc lenistwem niż chorobą. Wstydzę się tego i każdego dnia przepraszam siebie za te myśli.
Mam wszystko, czego mogłabym potrzebować do szczęścia, ale z niczego nie umiem się szczerze cieszyć. Czasem budzę się w nocy z płaczem, dla którego nie umiem znaleźć uzasadnienia. Czasem tylko leżę i nie jestem w stanie nabrać powietrza w płuca, jakbym miała się zaraz udusić. Uczucie, które nigdy mnie wtedy nie opuszcza, to ogromny wstyd i poczucie winy, że nie umiem być jak inni ludzie. To napędza smutek i poczucie pustki, które uderzają z takim natężeniem, że ledwie się poruszam.
Nie mam powodów, by tak się czuć. Mam mamę, którą kocham nad życie i na którą zawsze mogę liczyć, mam partnera, z którym jestem szczęśliwa i przyjaciół, którzy zawsze są w stanie wyciągnąć rękę na pomoc - nawet jeśli jest ich coraz mniej. Z czasem uczę się doceniać tych, którzy nie dali się odtrącić i zostali ze mną. Staram się powoli organizować swoje życie od nowa. Szukam sobie zajęć i napinam grafik do granic możliwości.
Nie lubię wolnego czasu, bo wtedy zwykle za dużo myślę, a moje myśli są gęste jak powietrze przed burzą. Zapisuję sobie zadania do zrobienia, bo chaos w głowie powoduje, że o wielu rzeczach zapominam. Obracam to w żart, ale czasem drażni mnie poczucie własnej ułomności. Nie lubię być słaba. Nikt przecież nie lubi.
Jakiś czas temu jeden z członków mojej rodziny nazwał depresję fanaberią. Przemilczałam to, bo ten temat nigdy wcześniej nie dotyczył mnie w żadnym stopniu, a ja nie czułam w sobie potrzeby zaprzeczenia tego słowom. Wysłanie kogoś do psychiatry lub wezwanie go do "leczenia się na głowę" to zawsze były obelgi, nigdy próby zachęcenia kogoś do poszukiwania pomocy. Zaburzenia psychiczne odbierane są jako ułomności. Każda osoba, którą negatywnie postrzegamy, w naszej opinii wymaga leczenia psychiatrycznego – jest przecież świrem.
Wiem, że wśród osób, które to przeczytają, przynajmniej połowa nie potraktuje tego tekstu poważnie. Część nazwie mnie wariatką, może nawet głupią i niezrównoważoną osobą. Ale mam nadzieję, że być może jakimś cudem dotrę do tej jednej osoby, która to przeczyta i postanowi poprosić o pomoc. Może gdzieś po drugiej stronie jest ktoś, kto zacznie uważniej patrzeć na ludzi wokół siebie. Może nic tym nie osiągnę, a może spadnie ma mnie fala hejtu (trochę przesadzam z tą falą, bo czyta mnie około dziesięciu osób), a może wszyscy to oleją, bo ludzie mają gorsze problemy.
Choć tak naprawdę robię to tylko dla siebie. Chcę oczyścić głowę i pozbyć się wstydu, który noszę w sobie. Nie umiem mówić, ale nie najgorzej piszę, dlatego postanowiłam, że zrobię to brutalnie i z przytupem, obnażając całe to smutne gówno, które we mnie siedzi. Oto ja, jedna z 1,5 miliona Polaków, którzy zmagają się z epizodami depresyjnymi.
Nadal nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy warto żyć, ale myślę, że warto przynajmniej spróbować.